piątek, 1 listopada 2019

Co Cię tak Bawi?... Nie Zrozumiesz - Joker

   Już zbija kokosy, był zapowiadany jako wybitny film, obiecał głównemu bohaterowi Oskara. Wszystkie te obietnice i zarobione pieniądze są jak najbardziej pokryte. Jeden z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku. Film na podstawie postaci komiksowej, lecz nakręcony jak żaden do tej pory. Antagonista z uniwersum DC po raz pierwszy ukazany w konwencji poważnego filmu artystycznego. Poważnego, lecz o postaci, którą znamy z żartów, dowcipów, gagów i rozśmieszania. Historia klowna, którego życie jest komedią, chociaż akt przedstawiony w filmie jest tragiczny. Historia komika, którego wszyscy wyśmiewali i nie brali na poważnie, żeby śmiać się z jego żartów - nietypowych żartów. W końcu historia chorego społeczeństwa, która wykreowała sobie bohatera, na którego zasługuje - twórcę ruchu protestującego przeciw tyranii systemu. Oto Joker, prześmiewca społecznego "ładu"!



   Dotychczas filmy kolaboracji DC i Warner Bross, poza wszelkimi Batmanami i zeszłorocznym Aquamanem odbijały się bez większego echa i sympatii do tych filmów. W końcu twórcy wpadli na materiał, który odmienił postrzeganie filmów na podstawie komiksowych superbohaterów i ich czarnych charakterów. Postać Jokera była idealnym do tego pretekstem. Najbardziej rozpoznawalny przeciwnik Batmana, poprzez swoją kreację, jaką poznaliśmy na łamach komiksów, okazał się ciekawszy niż postać nietoperzowatego. Umówmy się - kochamy złoczyńców, a Batman mimo swej kultowości już się nam przejadł. Postać Jokera od zawsze nas fascynowała i z ogromną sympatią wspominamy kreacje Nicholsona czy Ledgera. W pewnych kręgach nawet pytają się znajomych "a wg Ciebie kto najlepiej zagrał Jokera?". Joaquin Phoenix podobnie jak jego wybitni poprzednicy miał do zagrania bardzo wymagającą rolę. Dotychczasowi Jokerzy byli już wyzuci szaleństwem i wiernie przedstawieni jako złoczyńcy, w swoim stażu już po wielu przejściach. Natomiast Joker Phoenixa był ukazany poważniej, ale w dotkliwie posuwającym się szaleństwie.
   Na czym polega powaga Jokera w filmie Todda Phillipsa? Zanim odpowiemy sobie na to pytanie, trzeba zaznaczyć różnicę w kreacji Phoenixa. Głównym motywem historii jego Jokera to narodziny samego Jokera jako złoczyńcy. W tej konwencji jednak nie do końca złoczyńcy, a bohatera - przywódcy. Wracając do pytania, powaga polega na tym, że mamy do czynienia z artystą, żyjącym w nizinie społecznej i chcącym zostać znanym komikiem. Głównego bohatera poznajemy, jako Arthura Flecka, samotnego mężczyznę w dojrzałym wieku, mieszkającego z matką gdzieś w głębi miasta Gotham. Niepohamowane wybuchy śmiechu charakterystyczne dla postaci Jokera przedstawione są u Flecka, jako pewnego rodzaju paragelia. Tym samym poza powagą, film naciska na realizm. Realizm ten towarzyszy nam do końca filmu, co oznacza, że efektów specjalnych zbyt wielu nie użyczymy. Jest to twór artystyczny, niepozbawiony hollywoodzkiego sznytu. Wbrew kategoriom, do jakich zaliczają ten film, czyli sensacyjny, niekiedy Sci-Fi, to nic innego jak dramat psychologiczny. Nie jest to łatwy film i aby go zrozumieć, trzeba znać takie klasyki jak "Lot nad kukułczym gniazdem", "Sieć", "Mistrz", "Nigdy Cię tu nie było" i hołdowy "Król Komedii". Te filmy mocno inspirują "Jokera", a wręcz są jego odzwierciedleniem, o czym wspomina nawet sam Phillips. Jest jeszcze jeden film obowiązkowy do poznania - "Człowiek, który się śmieje". Jest to film, który zainspirował Robinsona, Fingera i Kane'a do stworzenia postaci Jokera. Początek dzieła Philipsa, zresztą dosadnie nawiązuje, do sceny odgrywanej przez Veidt'a w 1928 roku.
    Arthur Fleck przedstawia się nam jako wyrzutek społeczeństwa, outsider, który nie do końca rozumie z początku jak wszystko działa na świecie. Wraz z różnymi sytuacjami pojmuje je na własny sposób. Nie jest to z jego perspektywy w żaden sposób nadinterpretacja, gdyż świat przedstawiony w filmie jest zepsuty i okraszony pewnego rodzaju dekadencją, ponadto opiera się na schematach. Arthur ze swoimi zaburzeniami psychicznymi tylko w ten sposób może to odbierać i w końcu dociera do niego z biegiem wydarzeń, że cały czas był okłamywany. Pojawiają się także iluzoryczne wizje, z których w końcu się otrząsa, a widz błyskotliwie może dojść do tego, że to wszystko działo się w jego głowie. Jego pantomimiczna postawa w połączeniu z zaburzeniami i otaczającą go rzeczywistością sprawia, że już nie ma nic do stracenia, bo tak naprawdę nigdy nic nie miał i musi sobie wszystko brać siłą, jak przystało na mieszkańca Gotham. Jednak jego marzenie o zostaniu wielkim komikiem o atypowym poczuciu humoru, cały czas mu towarzyszy i się spełnia Dzięki temu może obronić swoje dwie tezy - po pierwsze, że istnieje, po drugie, że w końcu go zauważają. Co prawda musiał dokonać niecnych czynów, aby być zauważonym i dać społeczeństwu pretekst do zachowań obronnych, lecz znów pojawia się fakt, że taka otaczała go rzeczywistość. Musiał się bronić przed atakami osób, które uważały go za gorszego.
    W tym filmie mamy dużo odniesień do naszego realnego życia i trzeba je uważnie wyłapywać. Oczywiście każdy będzie je interpretować na własny sposób. Np. sławne już schody, na których Joker odgrywa swój taniec, jako metafora wiecznej rutyny. Po odtańczeniu kroków "nie mam już nic do stracenia" te schody przestają być rutyną i przełamują wszelkie schematy. Ciekawym splotem koincydencji staje się postać Thomasa Wayne'a, którego losy, aż do samego końca filmu przedstawiają nam powstanie Batmana. Jest to tak realnie odwzorowane, że dajemy wiarę temu biegowi zdarzeń. Podczas scen ukazujących nam ważne momenty w powstaniu Jokera, najpierw oglądamy je z lekkim uśmieszkiem jak podczas zwykłego występu. Finał tych występów okazuje się dla nas szokiem, bo nie domyślamy się, że tak mogło się to potoczyć. Przez cały film zastanawiamy się, jak może się potoczyć. Jesteśmy niczym detektywi prowadzący śledztwo w sprawie Jokera i jego przewinień. Za każdym razem nie wydedukujemy zakończenia tych spraw. To może nas nie wgniata w fotel, ale rodzi wielkie zaskoczenie. Największym zaskoczeniem okazuje się morderstwo na wizji, zasługujące na miano "Zabójczego Żartu" - tego, z czego znany jest Joker. W końcu metafora śmierci i odrodzenia. Śmierci zwykłego człowieka, któremu wszystko jedno, a odrodzenia przywódcy.
    Joker jest przywódcą ruchu antypolitycznego. Guru tych, którzy od dawna nie zgadzali się na panujący na ulicach i poza ich obrębem porządek. Porządek dbający nie o wszystkich, a o tych, którzy nie są szaleni wg pociągających za sznurki. Według nich zwykły szary obywatel jest szaleńcem. Dlatego każdy z nas jest żartownisiem. W każdej rzeczywistości pojawia się taki Joker, jakiego stworzy społeczeństwo. "Trzeba być wariatem, żeby przetrwać" jak to mawiał Tupac Amaru Shakur. Uważam, że tego filmu nie można przedstawiać typowo dla recenzji czy opinii, gdyż zniszczy to widzowi całą zabawę. Ten film trzeba obejrzeć, przemyśleć, dać mu zakiełkować w głowie. Jak wspomniałem, każdy odbierze go zapewne inaczej, niemniej jest na tyle genialny, że niebawem wejdzie do kanonu klasyki "must see". Pomimo, że to film o postaci fikcyjnej wiele prawdy z sobą niesie i zauważmy jedno, że żyjemy w fikcji, dlatego niczym ten film się nie różni od naszej rzeczywistości. Widz jest przywódcą jakiegoś zgrupowania antysystemowego, który siedzi mu gdzieś w podświadomości. Jeśli poszedłeś na ten film i go nie zrozumiałeś, prawdopodobnie nie dostrzegasz schematów rządzących tym światem. Jeśli odebrałeś go jako czystą rozrywkę to też dobrze, bo na tym polega ten świat. Na rozrywce dla obu stron barykady.
    Kończąc ten filozoficzny wywód, chciałbym zauważyć, że rola Phoenixa jest tu nie bez powodu pretendentem do oscara. Hołd w stronę "Króla Komedii" gdzie w obu przypadkach pojawia się Robert De Niro to także potwierdzenie tego, jak wybitni aktorzy ze sobą współpracowali. Na domiar tego "Król Komedii" jak już wspomniałem, przyczynił się do powstania Phillipsowego "Jokera", co daje odzwierciedlenie w relacji pomiędzy obiema postaciami w "Jokerze". Fleck jest amatorem komikiem, pragnący bycia zauważonym i mocno inspirujący się programem Franklina Murraya (tu w jego roli De Niro). Natomiast Franklin jest prezenterem telewizyjnym, prowadzącym humorystyczne show. Daje możliwość wystąpienia Fleckowi już jako Joker w swoim programie. Metaforycznie "Król Komedii" daje fundament powstaniu Jokera. A jak to spotkanie się kończy to już szokująca intymność widza z dużym ekranem. Znawcy kina odnajdą w tym filmie sporo inspiracji, wspomnianych przeze mnie, ale i tych niewymienionych. Mam na myśli czystych inspiracji lub odniesień, co czyni ten film w pełni artystycznym dziełem. Jego cechą są kapitalnie zagrane role Phoenixa i De Niro. Phoenix ze swoją pająkowatą fizjonomią nadał Jokerowi nowego wyobrażenia cielesnego niczym z "Gabinetu dr. Kaligari" (swoją drogą kolejna inspiracja). De Niro z kolei ze swoim stażem na scenie aktorskiej i aparycją elokwentnego dżentelmena idealnie pasuje do roli prezentera telewizyjnego niczym puppetmastera hipnotyzującego z ekranu telewizora. Kolejną cechą artystycznego dzieła jest nagminnie przeze mnie wspominane inspiracje klasykami z lat czarno białej kinematografii. Dziś triki z tamtych czasów, sposób odgrywania ról i sam klimat schodzi pewnie do awangardy, ale naprawdę, są one dla mnie nieodłączną składową kina i nieodparta radość wita na twarzy, gdy te elementy widać w filmie. Podobnie rzecz ma się do genialnych ujęć witających nas od samego początku. Film zasługuje na wszelkie nagrody oraz zaliczanie do wszelkich rankingów filmów "The Best Of". Magnum opus Todda Phillipsa! Trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek od Kac Vegas. Znany tylko z komedii i kilku kontrowersyjnych dokumentów stworzył perełkę na miarę XXI wieku. Udało mu się stworzyć coś nietypowego i powinien odnaleźć się właśnie w takiej charakterystyce filmowej.
   Idąc na seans i oglądając ten film... Nie zapomnijcie się uśmiechać ☻ albo... Nie uśmiechajcie się!

Zwiastun: Joker

poniedziałek, 9 września 2019

Chcesz balonik??? - TO: Rozdział 1 i 2

   Bieżący rok był i jest dla fanów adaptacji filmowych Stephena Kinga bardzo łaskaw. Przed nami jeszcze jedna ekranizacja kontynuacji kultowego "Lśnienia" - "Doktor Sen", drugi sezon serialu Castle Rock i trzeci sezon Pana Mercedesa. Po rozczarowującym "Smętarzu dla Zwierzaków" przyszedł czas na najbardziej oczekiwaną premierę września, czyli "To: Rozdział 2". Dzięki uprzejmości Cinema City kinomaniacy mogli obejrzeć maraton "To", obie części w 4D. Także się wybrałem i oto jakie wrażenia zrobił na mnie przedpremierowy seans.
   P.S. Kwestia osobista, ale jednak te telepoczące krzesła rozdrażniają bardziej, niż wprowadzają w klimat, a woda pryskająca na widzów - śmierdzi...




   Na początek trzeba zaznaczyć, że film w obu częściach jest czymś zupełnie innym niż książka. Nieznajomość lektury rozbraja, gdy słyszy się od szarych połykaczy o dwóch częściach książki. Nie! Książka nie ma dwóch części - ta książka opisuje wydarzenia z życia bohaterów w wieku młodzieńczym i w wieku dorosłym. Te etapy rozgranicza dwudziesto-siedmioletni cykl, który jest przerwą między aktywnością TEGO. Wszystko jest zawarte w jednym tomie na ponad tysiącu stronicach. Więcej piszę o książce na moim drugim blogu. Tymczasem wracając do filmu, uważam, że podzielenie go na dwa rozdziały staje się problematyczne w dyskusjach między fanami - tymi którzy czytali i tymi, którzy nie czytali. Czytający, opowiadając o tym jak coś wyglądało w książce, otrzymują często pytanie "ale to było w pierwszej / drugiej części?". Staje się to irytujące, gdy tacy rozmówcy się spotkają i padają te idiotyczne pytania. Dlatego nazewnictwo tych części filmów moim zdaniem nie powinno brzmieć - część (rozdział) 1 / 2 tylko powinno zawierać podtytuły - Młodość / Dorosłość. 
   "To" pierwszy rozdział bazuje więc na wydarzeniach z młodości bohaterów. Poznajemy ich historię wzajemnego poznawania się, lecz tu już widać pierwszą różnicę między książką a filmem. Takich różnic jest w tej części mnóstwo i przeplatają się z oryginalnymi wersjami z książki. Kwestia osobista kto zwraca uwagę na różnice książka a film, jednak ja lubię je wyszczególniać. W części młodości otrzymujemy obraz świeżej przygody młodzieńczej, w której tematem przewodnim jest strach. TO karmi się strachem i przybiera formy tego, czego ktoś się boi. Z początku króciutkie jump scare'y tworzą klimat, jaki kojarzymy z twórczością Kinga. Chyba tylko scena otwierająca trzyma się w stu procentach wiernie oryginału. Część młodzieńcza to retro klimat przygodowy tzw. new adventures action przywodzący na myśl kultowe "Goonies", "Stranger Things", "Goosebomps". Dlatego można śmiało powiedzieć, że ten film jest przygodówką z elementami grozy. Horrorem jest tylko w oficjalnym nazewnictwie, ale nie da się zaprzeczyć, że twórcom udało się stworzyć przygodowy film, de facto z mocną straszącą wkładką. Rzeczą, która umknęła twórcom, jest chyba fakt, że dzisiejszego widza trudno porządnie nastraszyć. Pomimo że film jest świetny i wciąga w to, co przydarza się bohaterom, przy jump scare'ach, zamiast się bać widownia się śmieje. Dziś jest to naturalny odruch, ponieważ mało kto przychodzi na seans żeby sobie wyobrazić, jak by się czuł / czuła będąc na miejscu bohaterów. Na pewno widząc kobietę z wykrzywioną twarzą i oczami insekta nie śmiałbym się do rozpuku, a wręcz sam bym chciał jej uciec. CGI z tych zaskakujących wizji istot zastraszających bohaterów, stworzyło groteskowe, paskudne i obrzydliwe creepy postaci. Te postaci w świecie żywych zmusiły, by nas na serio do narobienia w gacie. Pennywise natomiast, ten sławny klown, którego tak się boimy, początkowo przypomina słodkie zwierzątko z arcyszelmowskim uśmiechem, ale kiedy dochodzi do ostatecznego starcia, przyprawia o gęsią skórkę. Jego taniec podczas ostatecznego starcia w kanałach jest zabawny, ale jednocześnie psychodeliczny i bardzo niepokojący. Potrafi także zastygnąć twarzą, czyniąc ze swojej fizjonomii niepokojący obraz istoty pozbawionej pełno sprawności. Taki wygląd bardzo niepokoi. Aż w końcu widzimy prawdziwe oblicze TEGO i klown pokazuje nam swe zębiska! Dzięki CGI pobiło to nawet straszliwe oblicze Tima Curry'ego w kreacji Pennywise'a z 1990 roku. Rozdziawiona paszcza klowna przywodzi nam na myśl uzębione, fraktalne wnętrze mega robala niczym czerw z Diuny, w połączeniu z kultowym Demogorgonem - to trzeba zobaczyć, bo takiego obrazu dziś żaden horror w kinie nam nie da. Straszny pajac potrafi także zmieniać swoje ciało, potrafi nim przewracać, obracać, skręcać, wyciągać - super wprowadzenie lekkiego body horroru. 
    Teraz trochę o obsadzie. Wspomniany Pennywise, którego rolę odgrywa Bill Skarsgard, jest moim zdaniem godnym następcą Curry'ego i można się pokłócić o to, który Penny jest lepszy. Skarsgard zagrał także rolę w Castle Rock, a więc uniwersum Kinga doceniło go i zapewne będą wykorzystywać jego osobę przy pojawiających się adaptacjach Kinga. Nie dziwota Skarsgard utorował sobie dzięki kreacji Pennywise'a drogę w filmowym świecie i jak się wydaje, wciąż jest niedoceniony. Co do klubu frajerów, obsada jest mało znana (może poza Wolfhardem), ale skupiona na dwóch postaciach - Billu - Jaeden Lieberher i Beverly - Sophia Lillis. Tak naprawdę ich wątki wydają się w filmie najważniejsze. Jeśli chodzi o Billa, to oczywiste, klown zabił jego młodszego braciszka i obwinia o to samego siebie. Beverly za to skupia naszą uwagę, bo jest jedyną dziewczyną w paczce i taki był zamysł już w książce. Wspomniany Finn Wolfhard w roli Richiego znany jest nam z serialu "Stranger Things" i nic dziwnego, że pojawia się i tutaj. Obie produkcje mają mocny Kingowski sznyt, a w "Stranger Things" Finn od razu nadawał się do klubu frajerów. Jednak w przypadku Richiego wydawało się, że Finn nie dawał z siebie wszystkiego. Chyba że taki był zamysł, to zmienia postać rzeczy. Kolejną osobą, którą będziemy kojarzyć to Jack Dylan Grazer jako hipochondryczny Edie Kaspbrak. Jacka możemy kojarzyć z filmu "Shazam". Trzeba przyznać, zagrał ciekawie chłopaka, który ma hopla na punkcie chorób. Jeremy Ray Taylor, jako Ben Hanscom wiele nie miał do zagrania, miał zagrać po prostu tłuściocha. Może jeszcze Nicholas Hamilton jako stręczycielski Henry Bowers jakoś wybija się z tłumu, chociaż można mieć wrażenie, że jego rola była przerysowana. 
    Ogólnie "TO: Rozdział 1" jest kolejną sentymentalną podróżą w lata 80. Kochamy to i obecnie mamy boom na lata osiemdziesiąte, dlatego warto obejrzeć i, tak jak w moim przypadku było, skonfrontować z książką. Zapamiętajcie jednak, że ten film jest tylko bazowany na powieści, nie jest jego wiernym odwzorowaniem. To zupełnie inne spojrzenie na znany nam problem morderczego klowna, który przybył przed milionami lat i co 27 lat żywi się strachem. 





   Dorosłość - bo o tym etapie życia bohaterów mówi druga część filmu to już jazda bez trzymanki. Bohaterowie spotykają się po 27 latach, czyli po okresie, jaki zawiera cykl. Pennywise powraca, tym razem w czasach współczesnych. Pamięć zatarła wspomnienie o morderczym klownie, ale zostało znamię i przysięga. Zbytnio nie czepiałem się niespójności z książką w pierwszej części, ale tu już muszę. Z początku wszystko ok. Do połowy filmu jest w większości jak w powieści, tak to sobie wyobrażałem. Jednak gdy nasi bohaterowie już zrozumieli, że muszą odświeżyć pamięć, a Mike (Chosen Jacobs) mówi o rytuale Chud, zaczyna się samowolka. Pierwsza część była spoko przygodówką, ale druga to już fantasy osadzone na kanwie grozy. Można by się pokusić o skategoryzowanie tego pod Weird Fiction. Ostatnie sceny to czysta fantastyka. Nie mniej druga część jest o wiele lepsza. Naszpikowana efektami, ale również i jump scare'ów jest więcej i nie ukazują się na chwilkę, tylko się wymieniają. Można by uznać, że ta część jest bardziej psychodeliczna. Dodatkowo bardziej zabawna niż pierwsza część. Pisałem, że w pierwszej części wybuchano śmiechem, wtedy kiedy nie trzeba, tu jest jeszcze więcej śmiechu i to nie wymuszanego, a celowego. Pojawiają się gagi, których byś się nie spodziewał. Po chwili zastanawiasz się, czy przyszedłeś na horror, czy na komedię. Zatem komediowa fantastyka z elementami grozy. Dobra, tej komedii nie ma aż tyle, żeby nie oddać czci temu filmu. Jest to lepsza część i te zabawne momenty, mimo że rodzą ironiczne pytanie "serio?", dodają filmu jaja. Ten film nie posiada nawet jednej sceny łóżkowej, co w książce jest nie do pomyślenia. Tak więc ponownie kategoria 16 + i można wysłać swojego nastolatka bez obaw o zgorszenie. No, chyba że zgorszy go / ją naga babcia zrobiona na wzór szalonej staruchy z wybałuszonymi oczami. 
    Co w tym filmie się dzieje to głowa mała. Przejdźmy do fabuły. Jeśli nie widziałeś pierwszej części, okazuje się, że nic się nie stało, bo pojawiają się retrospekcje. Kilka szczegółów, które pominięte są na końcu filmu i w trakcie akcji, ale sami je wyłapiecie i nie trzeba o nich mówić, bo są nieistotne. Wraca pamięć, wracają uczucia, klub frajerów wiele się nie zmienił (oprócz Bena, który schudł) poza tym, że wszyscy mają ciepłe posady i jak na osoby, które prawie zapomniały o sobie i o tym, co się wydarzyło, szybko się ponownie zasymilowali. Jak już napisałem koniec filmu to koktajl gatunkowy mocno ryjący beret. Tym razem dopiero body horror wchodzi w grę i mamy wiele nawiązań do innych tytułów. Sam body horror pojawiający się w tej części jest jakby oczkiem w stronę Carpenterowskiego "The Thing". Ponadto jedna z najkrwawszych scen przemyca nawiązanie do innej ekranizacji powieści Kinga - "Lśnienia" - oglądajcie uważnie i czekajcie na "Here's Johnny!". Największym smaczkiem jest kolejna postać, której obecność stwarza uśmiech na twarzy i czujemy się jak na seansie filmów Marvela. Dlaczego? Skupcie się kolejny raz, a zobaczycie cameo Stephena Kinga. Tak, tak! Sam autor zagrał w jednej zabawnej scenie. Trzeba przyznać, że i jego warsztat aktorski jest godny podziwu. W filmie obecny kilka razy jest przytyk co do tego, że Stephen King pisze słabe zakończenia. Odzwierciedlone jest to w profesji Billa, który już dorosły zajął się pisaniem horrorów. Ten przytyk wykorzystany jest we wspomnianym cameo i jest mocnym dystansem autora do samego siebie. Prawdopodobnie ten film ma mocno zmienioną końcówkę właśnie ze względu na słabe zakończenie powieści. Właściwie i tu, i tu mamy happy end na dosłownym końcu, ale sama walka z TYM i rytuał Chud bardzo się różnią. Trudno mi stwierdzić, która wersja mi bardziej odpowiada, dlatego zostanę przy zdaniu, że film jest alternatywną perspektywą. 
    Aktorsko plejady znów nie mamy, ale jest tradycyjnie Skarsgard kradnący finał całego show. Ze znanych osób mamy tu genialnego Jamesa McAvoya, znanego ze "Splita", roli Dr. Xaviera z "X-Menów", a wcześniej (ciekawe kto zauważył) z roli pana Tumnusa z "Opowieści z Narnii". McAvoy wciela się w postać dorosłego Billa "Jąkały" Denbrough. Podziwiam warsztat tego pana i jestem zachwycony jego jąkającymi kwestiami. Bardziej znaną jest też Jessica Chastain, którą widzieliśmy w ostatnich "X-Men: Dark Phoenix", a bardziej kojarzymy z "Łowcy i Królowej Lody", "Marsjanina" lub "Interstellar". Oczywiście Jessica wciela się w Bev i jedno mnie martwi. W poprzedniej części Bev była dla chłopaków zjawiskiem, była inna, bo zadawała się z chłopakami i czuć było jakąś sympatię do tej dziewczyny. Natomiast w rozdziale drugim Bev jest czegoś pozbawiona. Nie twierdze, że ta postać została źle odegrana, ale czegoś mi brakuje. Nawet samą urodą nie do końca tak sobie wyobrażałem dorosłą Beverly. Gdyby casting zależał od Kinematografilii, w tej roli, obsadziłbym bardziej Bryce Dallas Howard albo Amy Addams. Reszta paczki oczywiście nic aktorsko nie wnosi, może poza motywami komediowymi, co szczególnie bawi w Jamesie Ransonie, jako Eddiem Kaspbracku i Billim Haderze, jako Richiem Tozierze. Zjawiskiem za to będzie dla każdej pani na sali kinowej Jay Ryan, jako Ben Hanscom. Czasem gra aktorska wydaje się naciągana, co w przypadku takiej produkcji jest nie do pomyślenia, ale groteskowy humor wszystko nam rekompensuje. 
    "TO: Rozdział 2" przejmuje już box office. Czyli pomimo kilku niezadowolonych opiniach podoba się i można powiedzieć, że masowo był drugim najbardziej oczekiwanym filmem tego roku. Jeśli będziesz zawiedziony to prawdopodobnie liczyłeś na coś górnolotnego. Niestety to zwykła masówka nafaszerowana efektami i przyprawiona niespodziewanymi żartami. Mnie się bardzo podobało, a że już oceniłem jako lepszą część, to się poprawiam i uważam, że te filmy trzeba połączyć i rozgraniczyć parawanami "Młodość" oraz "Dorosłość". Tak sobie teraz myślę, że skoro "Dorosłość" była bardziej komediowa to czy faktycznie dorośli są bardziej weseli od młodych? Bardzo filozoficzne i nic niewnoszące do filmu, jednak zauważcie, ile gagów ma film "TO: Rozdział 2" - Dorosłość. "TO" powinien być jednym filmem, tak jak jest jedną książką. Dla mnie zawsze to będzie jedno, bez względu na to, na której części się lepiej bawiłem. 


sobota, 24 sierpnia 2019

Historia powtarzana kilka razy, staje się prawdziwa - Upiorne Opowieści po Zmroku

    Są takie strachy, do których wracamy z sentymentem. Nie są to strachy typowe dla ekstremalnych horrorów i nie jest to groza psychologiczna lub ukazująca pewne mroki. Choć z drugiej strony taka jest. Różni się tylko tym, że jest przytłumiona pewną fikcyjnością baśniowo - bajkową, dzięki której czujemy ten rzeczony sentyment. Można kilka tytułów wymienić dla przykładu, by zrozumieć, o jaką grozę chodzi i wymienię je w poniższym tekście, ale ostatnio najlepszym wizualizatorem takiej grozy jest pan del Toro, który dał nam nowy film oparty na zapomnianej antologii opowiadań straszących. Czy jego wizja dotarła do prawidłowego odbiorcy?



   Po sukcesie "Kształtu Wody" Guillermo del Toro idzie za ciosem. Jego twórczość charakteryzuje się tym, że znajduje coś, co nie jest popularne, czasem nieznane lub mniej znane, czy też znane zwężonemu gronu, ekranizuje to i tworzy to popularnym. W przypadku "Upiornych Opowieści po Zmroku" del Toro bazował na pewnej antologii strasznych opowiadań z roku 1981. Były to opowiadania dla dzieci, tak naprawdę mało straszne, bez dreszczyku, do oswojenia się ze strachem. Oryginalność del Toro polega na tym, że z takiego elementu stworzył coś swojego - dosłownie tylko bazując i inspirując się zbiorem tych krótkich opowiadań. Zatem teza ze wstępu mówi właśnie o straszności dla młodszych. Tak samo, jak zrobił to Alvin Schwartz w swoim zbiorze, także udało się to del Toro. Aczkolwiek ekranizacja już skierowana jest do starszego widza, co nie oznacza, że koniecznie dla dorosłego. Z czystym sumieniem można wysłać na film swoich nastoletnich braci, siostry, dzieci. To może być ich pierwszy horror, na który pójdą i nie zgorszą się w żaden sposób, a tylko nakarmią swoje wrażenia przyjemnym lękiem, który bywa hardkorowszy w innych horrorach. Umówmy się, dziś nie robią dobrych horrorów i żeby trafić na jakiś wyrywający nas ze skóry, trzeba poszperać naprawdę daleko. Ten horror za to jest dobry! Jego świetność polega na tym, że możesz obejrzeć go w każdym wieku i będziesz się dobrze bawić. Bo to bardziej bajka niż horror. Mroczna bajka. 
   Jeśli spodziewasz się czegoś, co wywali Cię z butów to ten film taki nie jest. Natomiast jest świetną rozrywką dla rodziny. Tak, to horror rodzinny. Bo strachy pojawiające się w filmie mają nas tylko nastraszyć, a nie przerazić do stopnia niewychodzenia z pokoju i spania przy zaświeconej lampie. Choć mary skłaniające do tego typu zachowań też pojawiają się w filmie. Ci którzy pamiętają serial "Gęsia Skróka" i "Opowieści z Krypty" będą się świetnie bawić, bo film został utrzymany w klimacie tych właśnie seriali. Czuć to od razu dlatego nie czuję wstydu, wysyłając młodzież na ten film. Stąd też wspominałem o sentymencie do pewnego rodzaju grozy. 
    W filmie mamy popularny model grupki dzieciaków w stylu "klubu frajerów" wśród których jest Stella, Auggie i Chuck. W niesprzyjających okolicznościach do grupy dołącza Ramon. Halloween'owe spotkanie grupki wieńczy wycieczka do nawiedzonego domu, o którym krążą miejskie legendy. Dom okazuje się naprawdę nawiedzony, kiedy Stella zabiera jeden ze starych sztambuchów Sary - byłej mieszkanki domu, uznawanej za psycholkę. Stella jest młodą kandydatką na pisarkę. Dużo pisze. Szczególnie horrorów. Pojawia się nawiązanie do filmu "Ghostland". Sarrah miała podobne zajęcie co Stella. Legenda głosiła, że Sarah opowiadała dzieciom różne historyjki przez ścianę. Zapisywała je w sztambuchu wziętym przez Stellę z nawiedzonego domu. Okazuje się, że sztambuch zapisywany krwią sam piszę historyjki. A są to historyjki i prawdziwych osobach, którym dzieją się złe rzeczy. Pierwszą ofiarą jest Tommy. Chłopak siostry Chucka, który polował na grupkę głównych przyjaciół i dopadł ich w nawiedzonym domu. Zamyka przyjaciół wraz z Ruth - już swoją eks - w piwnicy, w której Sarah była zamykana przez rodzinę. Tommy staje się strachem na wróble. Stella prędko odkrywa magiczną przypadłość księgi i chce się podzielić swoim odkryciem z przyjaciółmi. Podczas rozmowy z jednym z przyjaciół, który jej nie wierzy, okazuje się, że ten przyjaciel jest kolejną ofiarą, a księga już piszę jego historyjkę. Historyjkę o tym, jak umrze. Do Stelli dociera, że księga Sary będzie zabijać wszystkich, którzy byli w nawiedzonym domu. Czy dopadła wszystkich i uśmierciła, zostawiam wam do przekonania się samemu na seansie, bo reszta byłaby spoilerem. 
    Film dzieje się w latach sześćdziesiątych, zatem mamy retro klimat uwielbiany ostatnio przez dwudziesty pierwszy wiek. W filmie mamy połączenie "Stranger Things" z mrocznością powieści Stephena Kinga. Ciekawostką jest, że główni bohaterowie kontaktują się ze sobą przez walkie-talkie, zupełnie jak w "Stranger Things". Ten film nie miałby magii, gdyby nie było w nim odnośników i eastereggów nawiązujących do tamtejszych czasów, dlatego oglądajcie uważnie i wyłapujcie, bo można nostalgicznie wzdychnąć. Natomiast ostatnia scena może być zastanawiająca i skłaniać do rozważań czy aby nie pojawi się część druga? W końcu Schwartz napisał trzy części swej antologii. Film oczywiście ma wielu zwolenników i przeciwników. Ci przeciwnicy to zapewne Ci, którzy spodziewali się ekstremalnego horroru. Przyznam, że sam się spodziewałem takiego, ale ta nostalgiczność rodem z "Gęsiej Skórki" mnie przejęła i kupiłem ten film w całości. Jeśli "Gęsia Skórka" nigdy Ci się nie podobała lub, co gorsza, nie znasz tej serii, to pozostaje Ci narzekanie, a mi uwielbienie tego filmu. Uwielbiaj go ze mną, bo Guillermo del Toro uczynił kolejny dobry czasoumilacz godny jego "Labiryntu Fauna", "Hellboya" i "Kształtu Wody". A na następny rok ponoć szykuje "W Górach Szaleństwa" tym razem oparte na opowiadaniu słynnego pisarza H.P. Lovecrafta. Odpowiednia osoba podeszła do odpowiedniego tytułu!



piątek, 2 sierpnia 2019

Niech Żyje Królowa Majowa! - Midsommar. W Biały Dzień

   Są filmy, które nie łatwo przełknąć i nie są płytką ludożerką lub popkulturową papką kolorowości. Filmy, które są trudne i zadają niebanalne pytania, na których odpowiedzi nie otrzymamy wprost. Te filmy nie są dla ludzi liczących na prostą rozrywkę, a dla tych, którzy lubią w trakcie seansu zadumać się i pomyśleć nad różnymi sprawami. Bo są filmy niezrozumiane przez większość, krytykowane przez nich za skomplikowane konwencje i niewzbudzające w nich nic skrajnego. Filmy takie to ulubiona pożywka Kinematografilii i o takim piszę poniżej. Wstrząsający i niebanalny twór Ari Astera wyłamuję się z podstawowego toposu filmów grozy!



   Pora porzucić mainstreemowe kino, napędzające koniunkturę popkulturalną i poświęcić kilka słów na bardziej ambitne kino. Zdaję sobie sprawę, że zawsze krytykowane będzie to co niezrozumiałe, bo człowiek w dzisiejszych czasach nie lubi dużo myśleć. Jednak artyzm polega na tym, by sztampowość nie przysłoniła tego, co można stworzyć z otaczających nas rzeczywistości. Do tego sztuka ma za zadanie skłaniać do refleksji i zadumy. Najnowszy film Astera od samego początku daje rozpoznać, że jest trudny. Choć mogłoby się wydawać, że będzie poruszać tematy rozterkowe młodych studentów, okazuje się, że porusza, ale na tle wydarzeń i krajobrazów niewidywanych przez nas na co dzień. Trzeba też omówić gatunek. Ari Aster już pokazał swój umysł pełen grozy w głośnym "Hereditary", natomiast w "Midsommar" przełamał wszelkie schematy horroru, jakie znamy i moglibyśmy się spodziewać. Od samego początku ten film nie przypomina horroru. Bardziej obyczajowy dramat. To nie szkodzi, bo to zabieg celowy. Musimy poznać bohaterów i ich psychologiczny profil. Jeśli pokusimy się o stwierdzenie, że film się długo rozkręca, to też będzie celowe, ale trzeba oglądać i słuchać dokładnie. Podtytuł nie bez powodu brzmi "W Biały Dzień", gdyż wszystkie wydarzenia w filmie mają miejsce w dzień. Ile przypominacie sobie horrorów, które działy się w dzień lub w jasnej scenografii? Właśnie! Tu jest ta nieszablonowość. 
    Grupa studentów wybiera się do Szwecji na wakacje. Wśród grupy znajdują się między innymi czarnoskóry kolega, który ma zamiar napisać pracę o tradycjach i życiu jednej z wiosek, do których się wybierają, mieszkaniec wspomnianej wioski oraz para. Tę parę tworzy dziewczyna (Dani) i jej chłopak Christian. Dani ma problemy emocjonalne i psychiczne po utracie siostry cierpiącej na poważną depresję, podczas której jej siostra popełniła samobójstwo, zabijając przy tym ich rodziców. Christian natomiast jest już zmęczony związkiem z Dani i rozważa odejście, niestety przez trudny stan partnerki sumienie nie pozwala mu tego zrobić tak od razu. Pelle - przyjaciel całej paczki zaprasza wszystkich wraz z Christianem do swojej wioski w Szwecji. Christian wpada na pomysł, aby zabrać ze sobą Dani. Chłopaki z paczki Christiana niestety za bardzo nie przepadają za Dani przez jej depresyjne stany, jednak zostają przekonani przez Christiana, że to ONI zaprosili Dani na wyprawę. Gdy przyjaciele docierają do wioski, poznanie jej obyczajów staje się bardziej makabryczne, niż im się wydawało. Ba! Nie wyobrażamy sobie, co mogło im się wydawać, gdyż sami widząc stosowane praktyki, często otwieramy usta na widok tego, co tam się dzieję. Grupa przyjaciół trafia do wioski akurat w czasie przesilenia majowego, podczas którego w tradycji wioski odbywa się dziewięciodniowy starożytny rytuał. Podczas tego rytuału zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Najstarsi członkowie społeczności popełniają samobójstwo, naznaczając nową mieszkankę wioski, znikają kolejni przyjaciele, zaklęcia uaktywniają swoją moc, aż w końcu dochodzi do masowej histerii wypłukującej energię z mieszkańców podczas ostatniego etapu rytuału. 
    "Midsommar" to bad trip na wielkim ekranie. Bad trip w dwojakim znaczeniu. Po pierwsze ujęcia, sceny, egzekwo zdarzenia wprowadzają widza w narkotyczny haj, jak po LSD czy jakiś grzybach. De facto w filmie pojawia się spożycie grzybów przez bohaterów, co zmienia ich postrzeganie, ale miało przygotować ich do integracji ze społecznością wioski. Czy to się udało? Po drugie, gdy wszystko wydaje się sielankowe i błogie zaraz wkraczają wydarzenia druzgocące psychikę postaci lub elementy dekoracji czy tła pływają niczym fale na morzach i oceanach, czyniąc film psychodelicznym. Oczywiście są to efekty dodające realizmu konsekwencjom przyjętych przez bohaterów substancji. Widz czuję komfort, siedząc po drugiej stronie ekranu ponieważ stany, towarzyszące głównym postaciom nie jednego mocnego by osłabiły. Jeśli chodzi o obsadę, pozbawiona jest wszelkich znanych aktorów, co nie uwłacza produkcji w żaden sposób. Wręcz przeciwnie. Film jest bardzo emocjonalny i w pewnych momentach psychologiczny dlatego ważna była mimika i zachowania (znane w naszej kulturze i będące reakcją na uważane przez nas chore różnice kulturowe). Moim zdaniem młodzi aktorzy wcielający się w głównych bohaterów, czyli Florence Pugh (Dani) i Jack Reynor (Christian) dali z siebie dosłownie wszystko. Film zasługuje na jakieś wyróżnienie, gdyż nie dość, że jest nietypowym horrorem, to ma jeszcze brawurowe aktorstwo. Odnośnie do pierwszej części poprzedniego zdania wszyscy się zgodzimy, że trudno nawet ten film nazwać horrorem, aczkolwiek porusza on świetnie zaobserwowany rodzaj grozy. Nazwałbym to grozą spontaniczną - chodzi o strach mogący dopaść nas w każdej chwili, w każdym momencie i w każdym miejscu. Dodatkowo nadałbym temu filmowi miano horroru społecznego, jakim odznacza się np. Jordan Peele. W obu tych nazewnictwach naturalną cechą jest psychologiczny aspekt opiewający produkcję. Dlatego nazwijmy "Midsommar" śmiało horrorem psychologicznym z mocno folklorystycznym tłem. 
    Trud tego filmu polega na jego nieszablonowości, czyniącej z niego arthouse pełną gębą. To ten film, który trzeba obejrzeć kilka razy. Symbolika zawarta w jego wnętrzu nie wypływa na wierzch od razu. Malkontenci nierozumiejący tego filmu dadzą mu kiepskie recenzję, ale nie uznają za szmirę. Takie kino trzeba lubić. Nie jest ono ani proste, ani zwykłe. Zahacza o tabu i pewnego rodzaju tajemnice. Wychodząc z sali kinowej, towarzyszyła mi tylko myśl: co jeśli faktycznie gdzieś na świecie istnieją tak makabryczne społeczności, praktykujące w straszliwy sposób rytuały przejścia kolejnego cyklu? 



czwartek, 1 sierpnia 2019

To się Źle Skończy - Truposze Nie Umierają

   Miłośnicy bliżej niezidentyfikowanego kina mogą być zaciekawieni poniższą pozycją. Jako że jest ona utrzymana w stricte dziwnym klimacie usytuowanym pomiędzy "tu nic się nie dzieje!" a "WTF" spora część widzów zanudzi się lub nie ogarnie filmu. No cóż, wiele do ogarnięcia tam nie ma. Ambitne kino czasem trzeba sobie na chwilę odpuścić i odmóżdżyć się niczym zombie na polu kukurydzy. O takim filmie właśnie piszę poniżej. Nie jest to ani ludożerka, ani coś dla wyrafinowanych smakoszów kina. Coś pomiędzy dla niezobowiązującego zabicia czasu. Pamiętajcie tylko jedno - "To się Źle skończy!".




   Pamiętacie film "Zombieland"? Niebawem pojawi się druga część i wiemy, jak zabawnym był on filmem. Do czasu jego premiery można sobie czas "zabić" i to dosłownie najnowszym filmem Jarmuscha traktującym o umarlakach wychodzących z grobu. Jak zapewne miłośnicy kina wiedzą, Jarmusch gustuje w mocno dziwnym kinie. Jim Jarmusch to ten od sławnych "Kawa i Papierosy" lub ostatniego dzieła, poczwórnie nominowanego do nagród "Pattersona". Tym razem Jim pokusił się o poruszenie tematu związanego z grozą i jeśli mamy być szczerzy to nie jest groza w czystej postaci, a już na pewno nie jest ona poważna. Pamiętacie, co mówiono, gdy rozmawiano z kimś o starych horrorach spomiędzy początkiem lat 90, a wczesnych lat 80? Mam na myśli filmy typu slashery lub jakieś bodyhorrory. Słyszało się, że te horrory to bardziej komedia niż horror. Świadomym tego zabiegiem mogło być "Martwe Zło", chociaż i tak pomimo humoru zakrzewionego w film groza odgrywała tam znaczącą rolę. Właśnie do czegoś takiego pije Jarmusch. W "Truposze nie Umierają" czuć hołd w stronę serii "żywych trupów" zapoczątkowanej przez Romero. Jednocześnie ten klimat okraszony jest czarnym humorem, który w pewnym momencie staje się absurdalny albo na poziomie serii "Strasznego Filmu". 
    Tym samym pomimo absurdalności filmu podoba się, że wracamy do klasycznych zombie. Nie ludzi, którzy zatruli się jakimś wirusem i nie wiadomo jakich mocy dostali, bo to pasuje raczej do mutanta niż zombie, a prawdziwych zwłok nadnaturalnie przywróconych do egzystencji. Umarlaków wychodzących euforycznie ze swych kopczyków za pewnym niekontrolowanym pragnieniem. Są bezmyślni i powolni - tacy właśnie powinni być prawdziwi zombie. Film z początku jest jedną wielką zagadką. Rzecz się dzieje w małym miasteczku Centerville, w którym dzieją się dziwne rzeczy. W pewnym momencie ludzkość dowiaduje się o przebiegunowaniu ziemi i zwolnieniu obrotu osi ziemskiej. Przez pół filmu poznajemy bohaterów, którzy zbiorą się w miasteczku by... po prostu zostali zombiakami. Tyle z fabuły, bo jest ona krótka, w przeciwieństwie do samego filmu. Trwa on godzinę 43 minuty, jednak nie czujemy tego zupełnie. Czas sobie powoli płynie, podczas gdy bohaterowie powoli sobie radzą  z zombie. A raczej nie radzą, bo jak już Adam Driver spoiluje w filmie - to źle się skończy. 
     Powstanie zmarłych z grobu jest wynikiem wspomnianego przebiegunowania, któremu towarzyszy bardzo dziwna anomalia księżyca. Zombie wychodzą na powierzchnię, napędzani pamięcią, o tym do czego ciągnęło ich jeszcze za życia. Po drodze oczywiście sobie nadgryzą kilkoro ludzi. Ekipa ratunkowa, w której składzie aktorsko działa wspomniany Driver, Bill Murray i Tilda Swinton opiera się na swej doskonałej znajomości filmów o zombie i wie, że aby pokonać czorty z zaświatów, należy im odcinać głowy. Maczeta w rękach Adama Drivera nie jednemu przypomni, że nadaje się do roli Kylo Rena w "Gwiezdnych Wojen", do których zobaczymy zabawne nawiązanie właśnie w stylu humoru ze "Scary Movie". Jak widać, śmietanka aktorska jest gęsta i poza powyższymi postaciami w filmie zobaczymy także Steve'a Buscemi, Danny'ego Glovera, Iggy'ego Popa, Austina Butlera (z serialu Kroniki Shannary), rapera RZA oraz Selenę Gomez. 
    Film jest absurdalną wersją oryginalnej historii o zombiakach, jednak wielu z was na tym filmie uśnie. Jeśli przetrwacie ten film to tylko dlatego, że lubicie dziwne filmy, albo chcecie ten film zjechać w swojej opinii. Mogłoby się wydawać, że ten film nic nie wnosi, ale posiada kilka drobnych ważności. Scena z zombie szukającymi Wi-Fi za pomocą smartfonu jest mega zabawna, ale nawiązuje do tego, jak bardzo zombie jesteśmy w obecnych czasach. To samo w końcowej scenie spoilowanej przez Drivera, leśny survivalowiec zamyka akcję swoim poważnym monologiem przypominającym widzom, że każdy z nas jest bardziej zombie niż samo zombie. Nie bez przyczyny mówimy, że człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie.
   Ten film jest dobrym pomysłem na zabicie czasu. Jeśli masz zły humor, też możesz próbować sobie go poprawić tym seansem. Ze znajomymi przy piwku będzie fajnym tłem pomiędzy waszymi rozmowami, a piosenka Sturgill Simpsona już zawsze będzie się wam kojarzyć z siekaniem nieumarłych zamiast z westernami. Soundtrack zawiera też kilka zacnych elektryków rodem z lat 80. Zaznaczmy jednak, że w filmie trudno określić, które lata wchodzą w grę. W jednym z ujęć pojawia się smartfon, podobnie jak w ataku zombie na miasteczko, gdzie wspomniane umarlaki latają po ulicach za sygnałem Wi-Fi. Jeśli lubisz absurdalny humor i grozę, w klimacie sprzed trzech dekad, to film spodoba Ci się, a sama jego konwencja być może okazać się kuracyjna.


sobota, 27 lipca 2019

#1 MCU Phase Chronology: Faza Pierwsza

   W zeszłą niedzielę (20.07.2019) emocje sięgały szczytu, gdyż na tegorocznym Comic conie w San Diego dowiedzieliśmy się, co nas czeka w ciągu następnych dwóch lat w IV fazie MCU. Jest to idealny pretekst, aby rozwiać pewne wątpliwości osób, które nie do końca ogarniają, jak działa Marvel Cinematic Universe. Superheromania ma się dobrze, a wśród komiksiarzy i kinomaniaków to nieodłączny element popkultury. Istnieje też grupa osób, która nie wkręca się aż tak w temat, niemniej ten post, a raczej jego cykl też powinien ich zainteresować. Tutaj po kolei, w szybkim rozrachunku i opisie będę tłumaczył poszczególne fazy. Ale zapytacie, o co chodzi z tymi fazami? Pokrótce każda z faz oznacza dany etap rozwoju akcji w MCU, zazwyczaj kończący się filmem z Avengersami.

Faza 1 - wprowadzenie bohaterów
Faza 2 - konsekwencje
Faza 3 - koniec złotej ery superbohaterów

Jeśli chodzi o fazę czwartą, nie wiadomo jeszcze czego się mamy spodziewać, ale być może będzie to faza odrodzeń, czego sobie bym życzył. Jedyne o czym wiemy to tytuły, które ukażą się przez najbliższe dwa - trzy lata. O kolejności filmów w poszczególnych fazach pisałem w lakonicznym spisie w recenzji na temat Avengers: Endgame. Był to nietypowy spis, gdyż bazował bardziej na chronologii w uniwersum niż na chronologii powstawania filmów. Jest to bardzo istotne, gdyż poszczególne lata wchodzą w skład poszczególnych faz. Tylko że ja właśnie skupię się na chronologii wewnątrz uniwersum, czyli na chronologii fabularnej. Znam osoby, które pytały "ale, jak mamy to oglądać? Który film pierwszy? Który kolejny? Gdzie to się kończy?". Odpowiedź znajduje się właśnie w tym poście. Znacie takie tytuły, których chronologia nie zgadza się z częściami kolejno po sobie wychodzącymi. Najlepsze przykłady to Gwiezdne Wojny lub Szybcy i Wściekli. W przypadku MCU za to mamy do czynienia z obszerną listą tytułów i jest to chyba najdłuższy wielkoekranowy serial. A propos seriali to osobny temat, bo istnieją seriale rozgrywające się w uniwersum Marvela i możemy je oglądać na platformach, chociażby Netflixa, a niebawem na platformie Disney +. Myślę jednak, że seriale zasługują na osobny dział, a na końcu zestawienie filmów i seriali we wspólnym chronologicznym uporządkowaniu. Chronologia, o której chcę pisać, będzie jednak nieco zachwiana, ponieważ brak będzie pewnych filmów, które ogłoszono właśnie na Comic conie, a ich chronologiczna pozycja może znajdować się w poprzednich fazach. Tak np. będzie w przypadku "Czarnej Wdowy", która będzie mieć premierę w przyszłym roku, natomiast jej miejsce fabularnie znajduje się w pierwszej fazie, czyli wprowadzeniu bohaterów. O tym bardziej rozpiszę w przypadku danego filmu.
    Aby oszczędzić innym powyższych pytań, wyciągam pomocną dłoń i zapraszam do krótkiego zestawienia pierwszej fazy MCU według chronologii fabularnej:



1. Capitan America: The First Avenger (2011)


    Polskie tłumaczenia zawsze dają w łeb w przypadku wielu filmów, tak tutaj nie wiem, czy to miała być gra słowna, czy celowy zabieg, ale The First Avanger mówi sam o sobie "Pierwszy Mściciel". Taki też był główny wątek filmu, który miał ukazać przywódcę Projektu Mścicieli, jako pierwszego spośród Avengersów. Polskie tłumaczenie "Pierwsze Starcie" może za to nawiązywać do wprowadzenia nas w uniwersum Marvelowskie poprzez ten film. 
    Wszystko zaczyna się w trakcie II wojny światowej, podczas której patyczakowaty Steve Rogers dostaje możliwość zaciągnięcia się do armii. Od zawsze gnębiony, ale mimo to ma wielkiego ducha i "może tak cały dzień!". Szkolenie do armii pokazuje, jak trudno Rogersowi przychodzi fizyczne dostosowanie się do warunków, jednak w chwilach zagrożeń potrafi się poświęcić, podczas gdy wszyscy uciekają. Potrafi pomyśleć głową, kiedy zadanie jest bardzo trudne do wykonania. Te cechy czynią go wyjątkowym. Staję się więc wyjątkowym ochotnikiem do eksperymentu. Eksperyment polegał na stworzeniu superżołnierza za pomocą specjalnego serum. Wstrzyknięto serum Rogersowi, dzięki czemu stał się zupełnie inną osobą. Zmieniła się jego budowa ciała i kondycja fizyczna. Stał się silniejszy, szybszy i zwinniejszy. Eksperyment się udał, lecz coś poszło nie tak i Rogers okrzyknięty Kapitanem Ameryką stał się bardziej patriotyczną maskotką kraju niż wojownikiem. Występował w operach, teatrach i musicalach podsycając wiarę społeczeństwa w wygraną wojnę. Kiedy wszystko wróciło na dobre tory i Steve pokazał, że już nie jest chłopaczkiem do bicia, został prawdziwym kapitanem. Ukazał swój heroizm, ulegając wypadkowi samolotowemu, w którym nie umarł, a został zamrożony w bryle lodu na 70 lat. 
    W filmie poznajemy Howarda Starka - ojca Tony'ego Starka (Iron Mana). Widzimy jak jego ojciec, pracował nad najnowocześniejszymi technologiami, czym później z rozmachem zajął się Tony. Jesteśmy świadkami początków agencji The S.H.I.E.L.D. Poznajemy głównego wroga, który przedrze się w przyszłości do "Tarczy" - Hydrę - alternatywę na Hitlerowskich Nazistów. Osobne stowarzyszenie zajmujące się poszukiwaniami artefaktów, badaniami alchemicznymi i magicznymi. Ich główny dowódca Red Skull pragnie zawładnąć światem. Po raz pierwszy pojawia się Tesseract - najpotężniejszy artefakt we wszechświecie. Dociera do niego Red Skull, który wykorzystuje jego moc do swoich celów. Ostatecznie S.H.I.E.L.D. zabiera Tesseract, by trzymać go w ukryciu. "The First Avenger" zaznajamia nas z potężnym sześcianem, który kiedyś przysporzy mnóstwo problemów. Kapitan Ameryka staje się pierwszym w historii superbohaterem, a także pierwszym, któremu Nick Fury proponuje wstąpienie do Projektu Mściciele. 
    Ogólnie film przedstawia początek historii w świecie MCU i jest dość istotny, ale tak naprawdę wydaje się najsłabszym filmem w fazie pierwszej. Nie ujmuje w żaden sposób produkcji, po prostu kwestia tego, że film został stworzony w kanwie filmu wojennego, osadzonego w większości w czasach lat czterdziestych. Nie ma więc w nim bombardowania efektami specjalnymi. Jest za to heroizm, patriotyzm i upór. Przede wszystkim narodziny pierwszego Avengera!


2. Capitan Marvel (2019)



   O tym filmie już pisałem na Kinematografilii. To właśnie jeden z tych filmów, który wprowadza bohaterów do fabuły, lecz oficjalnie należy do innej fazy. Cap. Marvel pochodzi z trzeciej fazy, a jej film zapowiadał koniec fazy trzeciej i nadejście "Końca Gry".
    Tym razem pojawiamy się w kosmosie. Mamy bardzo ważny problem bohaterki, która straciła pamięć i została porwana przez cywilizację pozaziemską. Kapitan Marvel pojawia się na około dziesięć lat przed wybudzeniem Kapitana Ameryki. Wszystko oscyluje w początkach lat dziewięćdziesiątych, a żeby zrozumieć powstanie Kapitan Marvel, trzeba cofnąć się do lat siedemdziesiątych, które wymazano z pamięci Danvers (prawdziwe nazwisko Kap. Marvel) wpajając jej, że pochodzi z rasy Kree. W filmie szerzej poznajemy Nicka Fury'ego, który pomaga Kapitan Marvel. Poznajemy zabawną historię utraty oka Fury'ego. Znów pojawia się Tesseract. Tym razem jako cel przybycia jednego z Kree, który uprowadził Danvers. Jak się okazało, Tesseract był powodem walki Kree i Skrulli. Jedni myśleli, że drudzy go ukradli i wzajemnie, podczas gdy Tasseract był cały czas na ziemi pod okiem jednej z Kree, znanej jako Mar-Vell. Na ziemi żyła jako Wendy Lawson i przybrała tożsamość szefowej i mentor Carol Danvers, która wtedy, w latach siedemdziesiątych, była pilotem wojskowym. Moc Carol to pochłonięta energia Tesseractu. Na cześć prawdziwej tożsamości swojej szefowej, przybrała przydomek Kapitan Marvel. Misją Danvers stała się akcja ratunkowa Skrulli pozostawiona jakby w testamencie Mar-Vell. Kapitan Marvel odleciała w przestrzeń kosmiczną, zostawiając sprawy ziemi w rękach Fury'ego. Ten za to rozpoczyna dokumentację Projektu Mścicieli.
    Jako że to film z tego roku efekty specjalne pojawiły się skoro mowa o kosmosie. Wielkiego szału ten film może nie robi, ale na pewno świetnie się go ogląda w 3D. Drugi superbohater na ziemi pojawił się tylko na chwilę, lecz jego działanie jest na skalę miedzyświatową!


3. Iron Man (2008)




    Cała pierwsza faza miała swój początek przy tym filmie. To był pierwszy oficjalny film sygnowany MCU. Tony Stark - bogaty przedsiębiorca, tworzący broń i amunicję dla wojsk pod logiem swej firmy Stark Industries zostaje porwany przez terrorystów. Porwanie następuje po ostrzelaniu wozu, w którym jedzie Stark po zaprezentowaniu broni Jerycho. Nieszczęśliwie Stark pada ofiarą wybuchu bomby swojej firmy. Zostaje przywrócony do przytomności, lecz jego serca niedomaga. Terroryści karzą mu stworzyć drugie Jerycho do wykorzystywania przez nich. W zamknięciu i z pomocą innego więźnia tworzy coś zupełnie innego. Buduje reaktor łukowy pomagający w pracy serca Starka, a następnie tworzy super zbroję z żelaza. Tak powstaje Iron Man! Niniejszym film przedstawia narodziny Iron Mana i niezapomniane, nieskromne wyznanie Tony'ego na konferencji, które będzie także jego ostatnimi słowami w życiu, że to on jest Iron Manem!
    Pierwszy film MCU był wyważony w efektach, fabule i upiększony zadziornym humorem Tony'ego Starka. Genialna kreacja Roberta Downey Jr. w którą się wczuł, nie daje wątpliwości, że Tony Stark może być tylko jeden. Iron Man zostaje jako pierwszy wdrążony w Projekt Mścicieli, lecz pierwotnie go odrzuca. Iron Man staje się symbolem bohaterstwa i jedynym jawnym superbohaterem.


4. Iron Man 2 (2010)



   A oto film, który powinien być poprzedzony przyszłoroczną "Czarną Wdową". Czarna Wdowa, czyli Scarlett Johansson to była rosyjska agentka wdrążona w szeregi S.H.I.E.L.D. i jedna z najlepszych agentek Nicka Fury'ego. Wdowa pojawia się w drugiej części Iron Mana jako osobista sekretarka Starka. Wskoczyła na to miejsce po Pepper Potts, która awansowała na stanowisko prezesa Stark Industries. Wdowa, czyli Natasha Romanoff została specjalnie przygotowana na to stanowisko i wysłana przez Nicka Fury'ego, aby mieć oko na Tony'ego. Fury nie daje za wygraną i chce go zwerbować do Projektu Mścicieli. 
   Druga część Iron Mana to wydarzenia po sześciu miesiącach od pierwszego Iron Mana. Media rozprzestrzeniają wieści o sukcesie Tony'ego Starka i o jego przyznaniu się do bycia Iron Manem. Transmisje docierają do rosyjskiego geniusza, niejakiego Vanko, którego ojciec wraz z ojcem Tony'ego stworzyli model reaktora łukowego, zasilającego serce Starka. Vanko traci ojca i pragnie się zemścić na Starku. W międzyczasie Tony Stark robi w firmie przemianowania i odkrywa, że potrzebuje zamiennika palladu do reaktora, Vanko buduje swój reaktor łukowy. Spotyka się ze Starkiem na wyścigach w Monaco, gdzie rozwala całą imprezę, atakując Tony'ego biczami zasilanymi reaktorem łukowym. Vanko zostaje aresztowany, lecz wyciąga go z więzienia rywal Starka i pozoruje śmierć Vanka. W tym samym czasie Pułkownik Rodhes po raz pierwszy ubiera prototypową zbroję War Machine i zabiera ją dla armii. Wszystko podczas imprezy urodzinowej Starka, na której bogacz się upija i straszy gości. Wychodzi na jaw, że Fury znał osobiście ojca Starka i że dał podwaliny pod powstanie S.H.I.E.L.D. Na specjalnym expo Justin Hammer, rywal Starka prezentuje zmodyfikowane przez Vanko zbroje Starka. Pancerze niestety wymykają się spod kontroli i zaczyna się jatka, w której uczestniczą Iron Man i Pułkownik "War Machine" Rodhes. 
   Zdecydowanie ta część jest lepsza od poprzedniej, więcej w niej żelastwa, które daje w tyłek i pojawiają się kolejni członkowie przyszłych Avengersów. Tony Stark otrzymuje propozycje współpracy jako konsultant ze względu na swój trudny charakter. Film kończy się odnalezieniem nietypowego artefaktu, będącym legendarną bronią kolejnego superbohatera i jednocześnie postaci z mitów, a wcześniej media podają o szalejącym zielony wielkoludzie. 



5. The Incredible Hulk (2008)



   Z tym filmem chyba jest najwięcej do życzenia. Chociaż Hulk to ulubiona postać Kinematografilii na równi z Dr. Strangem to ten film wydaje się troszkę niewypalony. Po pierwsze wydaje się jednym z tych superbohaterskich filmów Marvela kręconych wcześniej, a nie wchodzących w skład oficialnego MCU (Spider-Man z Tobey'em Maguire'em, Ghost Rider z Nicholasem Cage'em czy wszystkie wersje X-Menów - co wcale nie umniejszam wspaniałości tych filmów), a ciekawostką jest, że już w 2003 roku pojawiła się ciekawa ekranizacja Hulka spoza official MCU. Po drugie w tym filmie Bruce'a Bannera gra Edward Norton, natomiast w Avengersach jego miejsce zajął Mark Ruffalo. Po trzecie, nie przeczę, że Norton jest znakomitym aktorem, ale jednak to Ruffalo nas przekonał do swojej kreacji Bannera. W końcu po czwarte, Hulk ze swojego filmu solowego wygląda inaczej niż w Avengersach i pobocznych filmach. 
   Ten film to po prostu zmagania z kreaturą, którą stworzył naukowiec na potrzeby eksperymentu. Oczywiście tym eksperymentem był on sam, co sprawiło, że projekt wymknął się spod kontroli. Banner medytuje, szuka sposobu, aby uciszyć bestię siedzącą w nim, albo ją ujarzmić i wykorzystywać ją, wtedy kiedy trzeba. Badania mają na celu stworzenie tego samego efektu, co w drugiej wojnie światowej, dało w przypadku Kapitana Ameryki. Hulk unika konfrontacji z Generałem Rossem, który chcę go wykorzystać na potrzeby armii. Generałowi pomaga w tym Emil Blonsky, w którego wciela się genialny Tim Roth. Aby dotrzymać kroku Hulkowi i dorównać mu siłą Emil godzi się na wprowadzenie do jego organizmu podobnej dawki surowicy, jaką podano Bannerowi. W efekcie jego siła i szybkość wzrasta, lecz ma negatywny wpływ na jego psychikę. Później po schwytaniu Bannera, Blonsky chcę, aby doktor Stern, mający próbki krwi Bannera, wymieszał je z surowicą podaną mu wcześniej. Ten wymuszony zabieg prowadzi do transformacji Blonsky'ego i zmienia go w coś podobnego do Hulka, lecz bardziej obrzydliwego. Koniec końców Hulk miażdży Blonsky'ego i ucieka do Indii. Pod koniec filmu Tony Stark spotyka generała Rossa i mówi mu o Projekcie Mścicieli. 
   Film podobnie jak Kapitan Ameryka wyważony w kwestii efektów. Chociaż Hulk jest sam w sobie efektem specjalnym. Osobiście uważam, że Hulk zasługiwał na drugą część, gdzie wrogiem głównym powinien być Stern. We wspomnianym fragmencie, w którym Blonsky dostaje surowicę z krwią Bannera, Stern otrzymuje poważne obrażenia. Jego czoło krwawi, a z powodu agresji Blonsky'ego, jedna z fiolek z krwią Bannera rozbija się, a krew dostaje się do rany leżącego na podłodze Dr. Sterna. Tym samym dałoby to początek znanego z komiksów Sterna o wielkiej głowie i zielonej skórze niczym Hulk. To samo się prosi o kontynuację!


6. Thor (2011)




   Hulk był tylko przerywnikiem między Iron Manem 2 a tym filmem. Tutaj mamy do czynienia z naciąganą mitologią skandynawską. Bliską naszym słowniańskim korzeniom dlatego znawcy powinni zapomnieć, czego ich uczono na wszystkich wykładach, seminariach itp. Marvel rządzi się swoimi prawami! Dosłownie przenosimy się w tym filmie do Asgardu i tam zaczyna się historia Boga piorunów. 
   Na wstępie poznajemy historię, jak to Odyn prowadził i wygrał wojnę z Lodowymi Gigantami z Jotunheim, powstrzymując ich przed zdobyciem dziewięciu światów, w tym ziemi. Król Asgardu jako trofeum odbiera Gigantom Urnę Przedwiecznej Zimy, będące źródłem mocy dla Gigantów. Po historycznej retrospekcji wracamy do pałacu Asgardu, gdzie Thor przygotowuje się do objęcia tronu. W tym samym czasie Giganci próbują odzyskać Urnę. Thor nie usłuchując rozkazów Ojca i Króla, wraz z przyjaciółmi i bratem Lokim udają się do krainy Gigantów, gdzie staje oko w oko z Laufeyem - przywódcą Gigantów. Walkę przerywa Odyn, który w konsekwencji za nieposłuszeństwo syna odbiera Thorowi jego boską moc i wypędza go na ziemię, wraz z młotem. Młot zostaje zabezpieczony przez S.H.I.E.L.D., a sam Thor zostaje uratowany przez astrofizyków Jane Foster, Darcey Lewis i ich przewodnika Erika Selviga. Gdy Thor dowiaduje się o miejscu wylądowania Mjolnira (tak nazywa się młot, który dzierży Bóg piorunów wg mitologii skandynawskiej) bez żadnych oporów dociera do zabezpieczonego terenu Tarczy. Bez mocy niestety nie daje rady by podnieść młot. Zostaje aresztowany, a z pomocą przychodzi mu Doktor Selvig, lecz tym samym S.H.I.E.L.D. rekwiruje wszystkie badania Jane Foster. Ta rozwija swój romans z boskim potomkiem, a w tym samym czasie w Asgardzie Loki dowiaduje się, że tak naprawdę jest synem Laufeya. Odyn odpoczywa. Podczas odpoczynku Loki przejmuje władzę i zaprasza Loufeya, by odebrał Urnę. Rządy Lokiego nie podobają się przyjaciołom Thora, którzy schodzą na ziemię po Thora, lecz Loki wysłał za nimi Niszczyciela. Thor proponuje Niszczycielowi siebie, w zamian za ziemian i prawie umiera. Prawie, bo to czyni go godnym młota, który wraca do swego prawowitego właściciela. Thor powraca do Asgardu, gdzie toczy bitwę z Lokim, który przechytrzył Laufeya i go zabił, by udowodnić, że jest godzien przybranego ojca. Bratobójcza walka kończy się zniszczeniem Bifrostu (mostu łączącego dziewięć światów i będącego portalem do każdego z nich). Loki spada w przepaść, a Thor przyznaje się ojcu, że jeszcze nie jest godzien objęcia tronu. 
    Czy Loki umiera? Oczywiście, że nie! Pojawia się na Ziemi w bazie S.H.I.E.L.D. gdzie Selvig jest proszony o zerknięcie na Tasseract, a podstępny Bóg kłamstwa wykorzystuje Selviga, by ten się zgodził. Tym sposobem przechodzimy do ostatniej części pierwszej fazy! Aktorsko jest tu śmietanka. Natalie Portman jako Jane Foster, a za dwa lata jako nowa Thor, Chris Hemsworth, jako obecny Thor, świetnie operujący swoim arystokratycznym głosem i najprzyjemniejszy uśmiech złoczyńcy z Marvela, czyli Tom Hiddleston, który urzekł nie jedną osobę swym uśmiechem i szarmanckością, jaka od niego bije, pomimo nikczemności, z jaką gra. Można z czystym sumieniem powiedzieć, że ten film jest najlepszym filmem z całej pierwszej fazy, tuż po Avengersach. Efekty są tu już na pierwszym miejscu, co jest logiczne, gdy mamy do czynienia ze światami Asgardczyków. Prawdopodobnie był to pierwszy film MCU pokazywany w IMAX 3D.


7. Avengers (2012)




   W końcu dochodzimy do tego, co jest kwintesencją całego MCU i na czym Studio Marvel najbardziej chodziło. Zebrać największych mocarzy komiksowych w jedno i pokazać ich tytaniczne batalie o Ziemię. Tak naprawdę ten film jest uwieńczeniem tego, co było tworzone, przez prawie 5 lat. Wielu na to czekało, wielu nie wierzyło, że w naszym kinie coś takiego powstało. Trzeba przyznać, wyszło nieźle! Takie skupiska supergości nazywamy fachowo crossoverem. Chociaż to słowo bardziej się ma do połączenia uniwersów lub czegoś ze sobą w ogóle niezwiązanego. Ale jeśli brać pod uwagę superbohaterski crossover - to Avengers jak najbardziej takim jest. No i mamy tutaj zespół, w którego skład wchodzi przywódca - Kapitan Ameryka, głowa operacji - Iron Man, największy mózg i spec od największych rozwałek - Hulk, ten, który w ogóle jest godny, by być w drużynie - Thor, agentka specjalna - Czarna Wdowa i agent specjalny - Hawkeye (Sokole Oko) - jego historia pojawienia się wśród Avengersów i MCU, czyli wprowadzenie bohatera chronologicznie dla fabuły ma miejsce przed "Iron Manem 2", a gdzieś w trakcie przyszłorocznej "Czarnej Wdowy". Natomiast oficjalne wprowadzenie Hawkeye'a będzie miało miejsce w 2021 roku jako serial na platformie Disney +. 
    Zakończenie "Thora" jest dźwignią do tego, co dzieje się w "Avengers". Zanim końcowa scena z "Thora" weszła w życie, ten film pokazuje nam, jak Loki dogaduje się z dowódcą pozaziemskiej rasy Chitauri, że w zamian za Tasseract otrzyma armię, dzięki której podbije Ziemię. Po chwili powracamy do obecnych wydarzeń i widzimy jak Tasseract, zostaje uaktywniony, co daje pretekst do pojawienia się Lokiego. Ten z kolei za pomocą swego berła na swoją stronę przeciąga kilku agentów Tarczy, w tym Hawkeye'a i doktora Selviga. W efekcie ataku Lokiego Fury uaktywnia formację Mścicieli. Natasha Romanoff (Czarna Wdowa) zostaje wysłana do Kalkuty, aby zwerbować Bruce'a Bannera, który potrafi zlokalizować Tasseract na podstawie fali gamma. Tony'ego Starka ściąga agent Culson, a Steve Rogers otrzymuje zadanie odzyskania Tasseractu. Ustabilizowanie Tasseractu wymaga użycia irydu, który wykrada Hawkeye. W tym czasie Loki odwraca uwagę i wchodzi w potyczkę z Kapitanem Ameryką i Iron Manem. Loki zostaje aresztowany, ale w tym samym czasie na Ziemię zstępuję Thor. Przybywa po brata, aby wybić mu z głowy plan zawładnięcia nad światem. Ostatecznie Tarcza pojmuje Lokiego. Między Avengers dochodzi do sprzeczki, podczas której zniewoleni agenci ostrzeliwują lotniskowiec S.H.I.E.L.D. Po uporaniu się z technicznymi zniszczeniami i kilkoma nieprzewidzianymi wypadkami, w tym śmierci agenta Culsona Avengers się mobilizują i ruszają do miasta, gdzie Loki zaczął swą inwazję. Za pomocą Tasseractu otworzył portal dla armii Chitauri, która dosłownie wlewała się do aglomeracji, niszcząc wszystko w okół. Avengers z pomocą Hulka zaczynają siekę! Tu właśnie pojawia się stały element Avengersów - rozwałka i miażdżenie Hulka, czyli to, co najbardziej efekciarsko wychodzi. W stronę miasta "na pomoc" zostaje wypuszczona bomba. Iron Man po raz pierwszy urzeka nas swoim heroizmem, kiedy już na ostatkach sił łapię bombę i przeprowadza ją przez portal do Chitauri, gdzie bomba wybucha. Wszystko w trakcie ostatnich sekund zamykających portal. Thor po zajściu Pojmuje Lokiego i wracają do Asgardu. Avengersi rozjeżdżają się i rozchodzą w swoje strony, a Nick Fury zadowolony wierzy, że Avengers znów staną do wspólnej walki, kiedy to będzie potrzebne. Po napisach przywódca Chitauri informuje Thanosa o nieudanym najeździe na ziemian. Po raz pierwszy tytan pojawia się na wielkim ekranie. 
   Ten film podobnie jak "Thor" cieszy nas ciekawymi efektami specjalnymi i rozwałką. Gra aktorska nie jest najgorsza, ale nie zważamy na nią, bo najważniejsza jest ta rozwałka i to, co się stanie dalej. Tu cały czas coś się dzieje. Jeśli w grę wchodzi jakieś sentymentalne gadanie, to ma to jakąś przyczynę tak jak rozmowa Romanoff z Lokim. Nie mogę sobie wyobrazić, jak czuli się fani, idąc na premierę i jakie emocje im towarzyszyły, ale pamiętam swoje podniecenie "Endgame". Dotychczas najlepszym filmem o Mścicielach jest "Infinity War", ale żeby do tego doszło, jednak pierwszy film o Avengers musiał być przełomowy. To w tym filmie epickość miała nabrać nowego znaczenia i wielkiego rozmachu.
    Czy tak było? Sprawdźcie sami. Macie po kolei wyszczególnione, jak oglądać tą całą superbohaterską maskaradę. Maskaradę, którą tak bardzo kochamy. Konsekwencje powstania Avengers kontynuowała II faza, której początkiem był trzeci film z Iron Manem, ale o tym w kolejnej części cyklu!





poniedziałek, 15 lipca 2019

SERIALOWO: #3 Dark i zawrotny drugi sezon!

   Najbardziej lubię niesztampowe filmy / seriale, które nakłaniają do przemyśleń, nie są oczywiste, odsyłają do pewnych źródeł, lub nakłaniają do poszukiwań różnych informacji, żeby powiązać końce, i długo mamy po nich w głowie efekt "co tu się dzieje?". Takim jest właśnie serial "Dark". Według mnie kolejny Netflixowy popis i tym razem jadą po "filozoficznej" bandzie. Ten serial pomimo swej specyficznej dynamiki, wkradł się do kinematografilijnej topki trzech najlepszych seriali Netflixa. Co najpierw mnie odpychało, a później przyciągnęło do "Dark"? O tym niżej!




   Do samego serialu podchodziłem kilka razy, nie będąc pewnym czy na pewno chcę to obejrzeć. Po premierze drugiego sezonu miałem już pretekst. Do tej pory nie rozumiałem fenomenu serialu i po dwóch odcinkach to nie zrozumienie się dalej utrzymywało. Spiąłem się i dałem mu szansę. Nie pożałowałem. Pierwsze odczucie serialu jest jedno - nuży. Odcinki są mało dynamiczne, dlatego mogą nudzić, lecz rozumiem ten zabieg jako zaadaptowanie przestrzeni do zrozumienia spraw i zjawisk, o jakich mowa w serialu. Narobiłem tajemnic, a to ten serial jest jedną wielką tajemnicą. W skrócie, w serialu głównym motywem są podróże w czasie. Czasowość rozumiana tam jako cykl 33 lat odnosi się zapewne do numerologicznej trójki, gdzie istnieje wśród masonów 33 stopień wtajemniczenia, a z kolei liczba 33 uznawana za liczbę mistrzowską. Tak, jak w serialu sentencji "wszystko się łączy" ma ogromne znaczenie, tak w rzeczywistości wszystko się łączy, gdy spojrzymy na poruszane w serialu kwestie. 
    "Dark" to niemiecki serial fabularnonaukowy, filozoficzny i psychologiczny. Zaznacza teorie fizyki i powołuje się na ważne dzieła literackie. Już sama "Tablica Szmaragdowa" Horacego jest nietypowym przykładem zacytowanym w serialu i ma w nim ogromne znaczenie. Odnośników do różnego rodzaju materiałów, które powinniśmy w trakcie oglądania przejrzeć, jest sporo. Dochodzi do tego wielowątkowość serialu. Nie da się więc zaprzeczyć, że serial ten jest wymagający i nie przełkniemy go za pierwszym razem. To znaczy przełkniemy, ale nie koniecznie zrozumiemy. Fantastyka naukowa miesza się tu z mini telenowelą. Postaci jest dużo, a do tego śledzimy ich w trzech różnych czasoprzestrzeniach. Ponadto bohater może być ojcem swojego brata, bez którego ten nie istniałby, gdyby nie wszedł do jakiegoś miejsca, lub czegoś nie zrobił, ale wszystko musi stać się tak samo. Mamy też tajemnicze stowarzyszenie podróżników - Sic Mundus, których nazwa zainspirowana jednym z wersów wspomnianej "Tablicy Szmaragdowej" - Sic Mundus Creatus Est, co oznacza "tak stworzono świat". 
    Serial rozpoczyna samobójstwo Michaela i od tego momentu wszystkie wydarzenia zapętlają kolejny cykl. Ktoś musi się cofnąć w czasie, by w przyszłości ktoś mógł się urodzić. Pojawiają się zagadki i zaczynamy się zastanawiać kto, kim jest. Aktorzy świetnie wczuwają się w rolę. Role, które nie są łatwe, bo wymagają wiele emocjonalnego zaangażowania. Choć wydają się troszkę puste w momentach kulminacyjnych to wybuchy. Obsada, którą przedstawię poniżej, nie jest nam za pewne znana, gdyż mało kto niemieckie kino ogląda na co dzień. Operowanie kamerą to jeden z największych plusów tej produkcji. Podobnie muzyka, która genialnie dopasowana zapewnia serialowi epickość, a nam ciarki mówią, że dzieje się coś znaczącego i nie można odpłynąć myślami. 





   W pierwszym sezonie poznawaliśmy przeszłość i teraźniejszość. Drugi sezon to dla bohaterów już postapokaliptyczna przyszłość. Główni bohaterowie poznali swe przeznaczenia i nieprawdopodobną prawdę o podróżach w czasie. Jasna strona chcę zrobić wszystko, by nic już się nie powtórzyło tak, jak za każdym razem. Natomiast ciemna strona chce zapoczątkować ostatni cykl, który raz na zawsze wszystko zakończy. Drugi sezon jest kontynuacją pierwszego, czyli wątki się wciąż rozwijają jako ostatni cykl 33 lat. Wciąż śledzimy bohaterów w przyszłości, teraźniejszości i przeszłości. Można powiedzieć nawet w dwóch przeszłościach. Jak to bywa w najlepszych serialach, giną niektórzy bohaterowie. Dziwne jest jednak to, że utożsamiamy się może z jednym bohaterem. Postaci są świetnie zagrane, lecz prawdopodobnie przez brak dynamiki trudno nam sympatyzować z kimkolwiek. Oglądamy ten serial, jako obiektywni obserwatorzy. Ci, którzy zostaną uratowani od apokalipsy, będą się musieli zmagać nie z innym czasem, a z innym światem. Tylko to zobaczymy już w trzecim sezonie. 
    Podsumowując, jeśli chcesz obejrzeć nietypowy serial, podczas którego trzeba myśleć, łączyć wątki i zaangażować się w jego długi rozwój, bo nic w nim nie jest oczywiste - to "Dark" jest idealny dla Ciebie!

Serial Netflix
2 Sezony
Sezon 1 (2017) - 10 odcinków, Sezon 2 (2019) - 8 odcinków

Główna obsada:
- Louis Hoffman - Jonas Kahnwald
- Oliwer Masucci - Urlich Nielsen 
- Karoline Eichhorn - Charlotte Doppler
- Jordis Triebel - Katherina Nielsen
- Maja Schone - Hannah Kahnwald
Stephan Kampwirth - Petter Doppler
Daan Lennard Liebrenz - Mikkel Nielsen
Andreas Pietschman - Starszy Jonas Kahnwald


niedziela, 14 lipca 2019

Tęskniliście? - Anabelle Wraca do Domu

   Żyjemy w czasach narzekania na horrory. O tym, że nie ma pomysłów i nic nie przeraża. Druga część tego zdania jest trochę naciągana, bo być może na ekranie nic nie przeraża, ale gdyby cokolwiek z ekranu przydarzyło się w rzeczywistości, to sikalibyśmy po nogach ze strachu. Do tego dochodzi boom na remake'i i kontynuacje tylko po to aby napchać kiesę za pomocą sprawdzonego produktu. Zazwyczaj wtedy fabuła już nie gra roli, bo idzie się na taki film z sentymentu. Anabelle podobnie jak cała otoczka "Obecności" jest pomysłem może nienowatorskim i nie oryginalnym, za to prawdziwym. Ileż filmów "opartych na faktach" obejrzeliśmy w życiu? W tym przypadku mamy do czynienia z prawdziwym filmem na faktach. Problem w tym, że tym razem ja sobie ponarzekam, bo chociaż "Anabelle" to już rzecz kultowa i creepy jak się jej przypatrzy, nie przekonuje mnie w formie zekranizowanej.



   O najnowszej "Anabelle" nie ma się co nawet rozpisywać. Dlatego opinia będzie tak prosta, jak prosty był film. Zdecydowanie poprzednia część "Narodziny Zła" były najlepszą częścią i na tle swoich poprzednich części "Comes Home" wypada blado, mimo potencjału, jaki dawał główny wątek na naprawdę groźny rozwój akcji. Świat "Obecności" to serio ciekawy temat na filmy, jak się okazuje, wyszło ich już kilka i wszystkie skupiały się w dokumentacjach pracy Eda i Lorraine Warrenów. Świadomość tego, że to małżeństwo rzeczywiście istniało i zajmowało się takimi paranormalnymi przypadkami, samo w sobie budzi w nas nieokreśloną grozę, zamykająca nas w sobie. Po seansach w tym uniwersum wiemy, że filmy raz wychodzą bardzo dobrze, a następnym razem do bani. "Anabelle" miała być najniebezpieczniejszym nośnikiem zła i można w to uwierzyć, gdy się spojrzy na lalkę. Jest przerażająca, ale już film niestety nie. Po pierwsze "Comes Home" zaczyna się znikąd. Szybko domyślimy się, że przydałaby się kolejna część, łącząca wydarzenia pomiędzy "Anabelle" a "Anabelle Wraca do Domu". Cieszyło mnie wprowadzenie Warrenów, gdyż po "Obecności" zyskali moją sympatię, a sami aktorzy świetnie zagrali swoje postaci. Jednak ich pojawienie się w filmie jest chwilowe. Początek i koniec filmu to ich czas. 
   Nawet nie chce mi się spoilować, ale kilka rzeczy trzeba wyjaśnić. Jak już wiemy, Warrenowie kolekcjonują nawiedzone zabawki i trzymają je w specjalnym pokoju, poświęcanym dwa razy w miesiącu. Znaczącą wiedzą jest, że lalka nawiedza tego, któremu została oddana z własnej woli. Początkowa scena ukazuje właśnie, że Anabelle zostaje darowana Warrenom. Pomimo że Warrenowie sami zaproponowali, że wezmą lalkę, proces przeniesienia został wykonany. Gdyby nie to lalka pragnęłaby wrócić do swoich poprzednich właścicielek. Wydaje nam się, że film zaczyna się nieznacznie i zaraz coś "przywali". Natomiast z horroru, który miał nas wystraszyć, przechodzimy do typowego strasznego filmu dla nastolatków. Bohaterkami stają się córka Warrenów, jej śliczna niania (sąsiadka Warrenów) i przyjaciółka niańki. Po czasie dochodzi jeszcze nierozgarnięty "Bob with The Balls", którego znają wszyscy i zarywa do Marry Ellen (niani). Ok, mamy sekwencje typowe dla filmów "obecnościowych" - czołganie się ofiary, która po chwili zostaje wciągnięta do ciemnego pomieszczenia za nogę i akcja rozgrywana w jednym pomieszczeniu. Z tego właśnie rozpoznajemy filmy z "Obecnością" w tle. Na tym niestety koniec, bo nie dość, że pomysły kiepskie, to jeszcze film okazuje się tylko straszakiem dla małolatów o słabych nerwach. 
     Główny problem poruszony w filmie, moim zdaniem głupi to czyny Daniele - przyjaciółki Marry Ellen. Usłyszawszy o niańczeniu córki sąsiadów, zajmujących się rozmowami z duchami, Daniele postanawia się wprosić do domu Warrenów, gdzie Judy wraz z nianią obchodzą przed urodzinową imprezkę. Głównym motywem przyjścia głupiutkiej brunetki jest chęć wejścia do nawiedzonego pokoju Warrenów. Gdy się to już udaje, Daniele wyjawia nam swoje prawdziwe pobudki. Jej pojawienie się w nawiedzonym pokoju ma pomóc w kontakcie z jej zmarłym ojcem. Natknąwszy się na gablotę z uwięzioną Anabelle, oczywiście wyciąga ją z "więzienia", co powoduje, że całe zło pokoju zostaje uwolnione, a dom Warrenów jest nawiedzony. Rozumie się, że to film, ale nawet jak na film to mało realne wydają się wydarzenia po uwolnieniu Anabelle. Po pierwsze dom trzymający w sobie całe zło świata, byłby większym niebezpieczeństwem po uwolnieniu najniebezpieczniejszej zabawki. Film pokazał nam nawiedzenie, ale wyjątkowo ubogie. Jak na tak poważne warunki to cały ten dom powinien być w strzępach i nie powinien pozwolić dziewczynom widzieć prawdy. Przede wszystkim bohaterki za nic nie dałyby sobie rady z takim natężeniem zła. Żadna z nich nie zastanawia się, dlaczego z taką częstotliwością (choć powinna być o wiele silniejsza) widzą duchy i inne emanacje. Koniec końców wystarczyło odłożyć lalkę do gabloty, by całe zło odeszło. Czyż to nie jest zbyt proste i naiwne? 
    Film rozczarowuje i może momentami jest ciekawy, ale straszność całości w stosunku do tego, co jedna z bohaterek robi, jest bardzo słaba. Kiedyś mówiło się, że dany horror nie jest horrorem, tylko komedią, w tym przypadku nie musimy tak mówić, bo wprowadzono kilka sytuacji komediowych, co ewidentnie kojarzone jest z niewinnym straszydłem dla nastolatków. Kino dla nastolatków nie musi być, aż tak złe. Nie mamy tu na myśli takiego zła, jakie wypuszczono z pokoju nawiedzeń, ale na pewno to zło jest większe niż to, które się ujawniło po głupim wybryku jednej z dziewczyn. W ogólnym rozrachunku wymagający widz liczący na ciarki i skulenie się w fotelu nie dozna tu nic nadzwyczajnego i można tylko podsumować, że seans "Anabelle Wraca do Domu" jest zmarnowaniem czasu, a tym bardziej pieniędzy. Cały film ratują jedynie efekty, których nie jest wiele (może, gdyby ich było więcej, film by coś wartał?). Gra aktorska też niespecjalna, ale również nie najgorsza. Jeśli idziesz na horror, żeby się bać, odpuść, bo nie warto. Do tego, jeśli liczysz na jakieś znaczące wątki fabularne, nie dostąpisz ich wcale. Powrót do domu oznacza jedynie powrót zła do gabloty. Tymczasem my z kina powrócimy nieusatysfakcjonowani. Pomyśleć, że tego typu film pojawia się nawet w formacie 4D, kiedy wcale do tego się nie nadaje.