sobota, 18 maja 2019

Powodzenia, Panie Wick! - John Wick (Nie)Trylogia

   W końcu przemogłem się i przekonałem się do Johna Wicka! Tak, do wczoraj (tj. 17.05.2019) uważałem, że John Wick to seria jakiegoś płytkiego amerykańskiego filmu o zabijaniu ludzi. Jak się cieszę, że tak bardzo się pomyliłem. Dałem szansę Wickowi i odgrywającemu go Keanu i muszę przyznać, że to film z tych, które poryły mi baniak - a takie lubię najbardziej. Z okazji premiery trzeciej części Johna Wicka, Multikino zorganizowało w ramach ENEMEF maraton z Johnem Wickiem. Wszystkie trzy części kolejno po sobie na dużym ekranie. Znajomi przygotowywali mnie na tą serię i mówili, że film mi się nie spodoba, bo chłop przez prawie cały film biegnie i zabija ludzi. Poniekąd tak, ale w jaki sposób zabija, tego już nie byli w stanie mi opisać, a ja nie byłem sobie w stanie wyobrazić. Poniżej kilka moich odczuć po maratonie z Johnem Wickiem!



John Wick (2014)
Zwiastun John Wick (2014)


   Aby zrozumieć kim jest John Wick, trzeba przeanalizować wszystkie trzy części serii, a i tak wciąż za mało będziemy wiedzieć. Wystarczy nam za to jedna część, aby choć trochę do nas dotarło, kim jest Baba Jaga, Boogieman, czy duch, jak mówią o Johnie Wicku. Jedna część wystarczy, abyśmy poczuli sympatię do głównego bohatera i szybko zapierało dech w piersiach, podczas gdy ciemne typy chcą zakatrupić Wicka. John jest emerytowanym zabójcą, którego znają wszyscy i wiedzą jak trudno mu się przeciwstawić. Boją się go, bo legenda głosi, że w pewnym barze zabił trzy osoby, za pomocą... ołówka! Wyszkolony do perfekcji w zabijaniu na zlecenie i w sztukach walki, jak i znający wiele języków, jest trudnym przeciwnikiem dla każdej warstwy przestępczej. John Wick to współczesny James Bond spod ciemnej gwiazdy. Zawsze układał się z najwyższymi szczeblami władz. W filmie mamy dosyć barwną strukturę hierarchii odpowiadającej za machlojki i gangsterkę. Przynajmniej tak nam się ta struktura jawi. Niektóre grupy pojawiają się w formach stowarzyszeń, których członkowie są tak nietykalni, do tego stopnia, że nawet sam papież nie ma nad nimi władzy. John Wick to amerykański odpowiednik naszego Killera. Tyle że bardziej poważny i niebrandzlujący się z tematami czy swoimi zleceniami. Ba! On jest killerem. Zabójcą na zlecenie. Ostateczną bronią do niewykonalnych zadań. Nieugięty, odpowiedzialny, precyzyjny i oszczędny w słowach.
   W pierwszej części poznajemy Wicka jako zwykłego człowieka, któremu umarła żona. Po żonie zostaje mu prezent w postaci psa - suczki, nazwanej imieniem żony. Zwierzak ma być dla Johna obiektem, który może pokochać po odejściu żony. Idiotyczny incydent na stacji benzynowej sprawia, że syn jednego z rosyjskich gangsterów włamuje się do domu Wicka i porywają mu brykę oraz... zabijają psa. To zdarzenie przyczynia się do powrotu Johna Wicka do pracy. Przynajmniej tak wszystkim się wydaje. Natomiast John po prostu załatwia sprawy prywatne. Okazuje się, że ojciec chłopaka, który napadł Wicka kiedyś pracował z nim i uświadamia synka, że nie wie, komu zalazł za skórę. Zaczyna się więc młócka. Wybijanie po kolei typków stających na drodze Wicka do zemsty na młodym Rosjaninie. Pierwsza odsłona Wicka ma swoje tempo i możemy powiedzieć, że to ciekawe kina akcji, pełne trupów i silnej chęci zemsty głównego bohatera. Jest spójna, bo wszystko dzieje się jakby na jednym terenie. Keanu Reeves jak zwykle świetny w swojej roli, nigdy się nie uśmiechnie, ale potrafi zagrać wybuch emocji, gdy dochodzi do kulminacji. John Wick to film z ostrą nawalanką z broni. Nie jest to odpowiedni film dla młodzieży poniżej pewnego wieku. Nieodłączny dźwięk w filmie to wystrzały z broni. Na szczęście nie jest on na tyle brutalny, by pokazywać przeciągłe sceny krwawienia czy innych urazów, ale każda ofiara Johna Wicka kończy życie headshotem. Możemy się poczuć jak w jakiejś grze strzelance typu Counter Strike, chociaż swoim charakterem mógłby przypominać Postal. Chłopaki się strzelają, ale twórcy nie zapominają o rozładowaniu atmosfery za pomocą humoru. Od pierwszych scen możemy się spotkać z iście absurdalnym humorem, jak i stosownym, czy też oczywistym wynikającym z sytuacji. Keanu gra tu tak dobrze, że nie drgnie mu powieka, nawet kiedy sam nas rozśmieszy. To zaleta prawdziwego aktora z dużym warsztatem.


John Wick 2 (2017)
Zwiatun John Wick 2 (2017)


   Jak w pierwszej części wszystko wydawało nam się jasne, tak w kolejnej części robi się zawile. Pojawiają się kolejne postaci, dopisujące nam coś do historii Johna Wicka. Nasz zabijaka po uregulowaniu długu wobec ruskich, co w tej części kończy się pokojem z nimi, już nigdy nie będzie mógł wrócić do normalnego życia emerytowanego killera. Zjawia się niejaki Santino, Włoch, z którym Wick też miał w przeszłości dużo wspólnego. Ruscy gangsterzy okazują się płotkami przy Santino, który okazuje się prawdziwą szychą. Poznajemy kolejne szczeble świata przestępczego i jego macki sięgające na skalę światową. W tej części te szczeble okazują się jakimiś stowarzyszeniami, o których nie mają pojęcia szarzy ludzie. Pojawia się też signum - medalion, w którym ukryte są więzy krwi, usztywniające pewne zasady i konotacje. Wszystko zaczyna się komplikować, pojawia się coraz więcej wątków fabularnych, a sprzymierzeńcy stają się wrogami. John dostaje zlecenie zabicia siostry Santina. Niestety nie ma wyboru, bo chce przeżyć. Później wraca do Santina, aby jego zabić. Tak zabójstwa kręcą się w kółko, aż w końcu John staje się celem do zabicia wartym 7 mln dolarów. Pomocy, udzielają mu "bezdomni", których królem jest sam Matrixowy Morfeusz, czyli Laurence Fishbourne. Za to katastrofalne skutki ciągnie za sobą wykonanie zemsty na Santinie. John zabija go w miejscu, gdzie zasada o niezabijaniu jest największą świętością. 
    Zawiłości fabularne pojawiające się w rozdziale drugim przysparzają o ból głowy, niemniej to ma nikły wpływ, na to, co dla widza jest najważniejsze. Chodzi o strzelankę. Po pierwszej części przyzwyczailiśmy się, że John Wick co jednego drania odstrzela w widowiskowy sposób. W tej części zastanawiamy się w pewnym momencie czy będzie strzelanie. Pozwalamy sobie zauważyć, iż w pierwszej części było więcej zabijania. Wiem, jak to płytko brzmi, ale tego typu filmy po to są, aby pooglądać wyżywających się badassów, którzy pragną zemsty. Podobnie było z "Adrenaliną" Neveldina i Taylora, czy chociażby z Kill Billem Tarantina. Wracając do tematu: brakuje nam zabijania. W dwójce właśnie schemat wygląda troszkę inaczej. Oczywiście, mamy schematyczne sceny, typowe dla serii "John Wick", czyli otwierające sceny z jakimś wypadkiem, sceny z telefonem, na który się nie odpowiada, sceny, w których pomocni Wickowi ludzie życzą mu powodzenia, a ten tylko kiwa głową czy zabawne sceny zaskoczenia na błahe powody brzmiące: "Oh!". Co do scen zabijania, może nam się wydawać, że jest ich mniej, gdyż są dawkowane. Są przeplatane scenami tłumaczącymi fabułę lub kierującymi do kolejnych zwrotów, gdzie zaczynamy się gubić. Pojawiają się pierwsze błędy. Nikt nie zwraca na to uwagi, jednak bardziej spostrzegawczy widz, zauważy, iż w różnych ujęciach trupy leżą inaczej. 



John Wick 3 - Parabellum (2019)


   Docieramy do mogłoby się wydawać, apogeum całego problemu Wicka. Ekskomunikowany Wick ma godzinę, by odnaleźć Najwyższą Radę i by go przywrócili do łask. Wciąż ścigany nagrodą już 14 mln dolarów, natrafia na przeszkody, które oczywiście skutecznie zabija. Fabuła wciąż się rozkręca i w tej części już kompletnie nie łapiemy, co się dzieje, ale cały czas czekamy na strzelankę. Dochodzimy do wniosku, że wszystkie poziomy stowarzyszeń, o których mowa we filmie mają jakieś kościelną nomenklaturę, stąd ekskomunika. Pojawi się także desakralizacja i krzyż, którym Wick będzie się chciał wykupić, by dostać się na Casablankę. Zawiłości nie ma końca, bo oto okazuje się, że John Wick jest w rzeczywistości białoruskim dzieckiem, niegdyś wychowywanym i szkolonym przez właścicielkę teatru. Wyjaśnia nam się, skąd Wick, ma takie umiejętności w walce i z bronią. Znów mamy nowe postaci. Sędzia, który najmuje zabójcę Johna Wicka, ale w międzyczasie kara tych, którzy pomogli Johnowi w jakiś sposób. Znów mamy retardację pomiędzy wątkami fabularnymi, a zabijaniem. W tej części zabijanie nie jest takie łatwe, bo trzeba stanąć do walki z chińczykami, którzy podziwiali Wicka. Pojawia się także stara przyjaciółka Wicka, w której rolę wciela się Halle Berry. Ona zaś po raz pierwszy chyba miała możliwość zagrać tak odważną i mordującą kobietę. Za dużo by opowiadać,  bo za dużo się dzieje, a za dużo można zespoilować.
    W każdym razie tym razem Wick zmaga się z różnymi wartościami. Między innymi poświęca się w imię pamięci o żonie, lecz musi zabić przyjaciela. Moralny problem, z którego wykaraska się, dzięki pozornej sile przyjaźni zacznie walkę z Najwyższą Radą chcącą oczyścić miejsce, przez które Wick został ekskomunikowany. Tym razem sekwencje walk są o wiele dłuższe. Patrząc na nie można mieć wrażenie, że Keanu Reeves w roli Wicka to połączenie Stephena Segala i Jackiego Chana. Brutalny i sprytny zarazem, nie dający sobie w kaszę dmuchać. Kolejne błędy zauważyć się da bardzo łatwo. Pierwszym takim błędem jest scena, w której Sofia (Halle Berry) przychodzi do Casablańskiego bossa ze swoimi dwoma psami. Niefortunnie boss zabija jednego z psiaków, aby ta nauczyła się zasad i szacunku. Jak wiemy, śmierć psów w Johnie Wicku prowadzi do śmiertelnej zemsty. Tak dzieje się w przypadku Sofii, która ma w nosie, gdzie jest i z kim zadziera, ale zaczyna zabijać Casablańskich asasynów. Ramie w ramie z Wickiem i pieskiem, który przeżył. Tu się właśnie wdziera błąd, bo po pewnym czasie dołącza drugi pies. Skąd? Jak? Zmartwychwstał?
Kolejnym błędem jest dynamika scen walk. Po niektórych scenach było widać, że są specjalnie ustawione. Zbyt wolne reakcje i zbyt oczywiste, że główny bohater pokona każdego. Koniec, końców przyjaciel, którego Wick nie zabił, zwraca się przeciwko niemu tylko dlatego, że sędzia chciała mu wrócić przywileje za pokaz siły. Trzecia część Johna Wicka jest idealną wizualizacją powiedzenia "zabili go i uciekł". Domyślacie się, co mogło się zdarzyć?
     Ostatnia scena tłumaczy nam i daje bolesny sygnał, że możemy spodziewać się czwartej części przygód Johna Wicka. Bolesny dlatego, że po maratonie trzech części ten film jest naprawdę rylcem wbitym w naszą głowę. Będąc na sali, myślałem sobie: kurczę, ale ileż można ten temat ciągnąć? Nie ogarniam! Piszę to, bo to były pierwsze odczucia, całokształt filmu za to był ogromnym WOW!
Zastanawia mnie tylko, jak twórcy filmu, chcą pociągnąć dalej historię Wicka, który już jest teoretycznie martwy, ale jeśli zapytaliby mnie czy chcę czwartą część... ostatnie zdanie Wicka pasuje tu jak Parabellum do głowy jego ofiar: "YEAH!"




niedziela, 12 maja 2019

Ona Chcę Twoich Dzieci - Topielisko: Klątwa La Llorony

   Uniwersum "Obecności" ma różne stopnie straszności i trzeba przyznać, że ich demony są doskonale ucharakteryzowane i zapadają w pamięć. Dotychczas standardowe motywy chciano zastąpić okolicznymi legendami inspirowanymi podaniami z innych krajów. Takim zabiegiem miała być "Klątw La Llorony". Czy twórcom udało się utrzymać mroczny klimat lokalnej legendy? Byłem, widziałem i opisuje, czego się bałem.




   Trudno napisać coś o tym filmie nie wyjawiając co się w nim dzieje. Można by uznać to za spoilery, ale inaczej chyba się nie da, a szkoda pisać o filmie w dosłownie kilku zdaniach. O co właściwie chodzi w "Topielisku..."? Jak już zdążyliście zauważyć, po wstępie, chodzi o ludową legendę. W tym przypadku mamy do czynienia z meksykańską legendą o płaczącej kobiecie. La Llorona to z hiszpańskiego - płaczka. Po krotce jest to legenda, którą straszy się dzieci w krajach latynoskich. Mówi się im, że jeśli nie będą posłuszne, przyjdzie po nich La Llorona - kobieta, która potopiła swoje dzieci (stąd w tytule "Topielisko"), aby udowodnić swoją miłość do niejakiego Pabla. Ten twierdząc, że jest zbyt okrutna na jego gust, odrzucił jej zaloty, a sama kobieta zaczęła błąkać się po okolicy zalana łzami i szukała swych dzieci. Legenda o tyle ciekawa, co autentyczna i miłośników folkloru pełnego mrocznych zagadnień zapraszam osobno - tutaj, przed seansem, jeśli nie znasz opowieści o La Lloronie. 
    Ten lokalny mit wg niektórych w filmie został niedoceniony i miał spory potencjał. Opowieść z ekranu rozpoczyna się poznaniem bohaterek. Jedna to pracownik socjalna, druga to latynoska ukrywająca swoje dzieci przed tytułową La Lloroną. Zamknięcie dzieci w szafie zostało uznane za maltretowanie i znęcanie się nad nimi, ale nieświadoma niczego pracownik socjalna każdy zarzut i krzywdy wyrządzone dzieciom uznaje za dokonane przez matkę. Po niedługim czasie pozornie uratowane dzieci zostały wywołane przez zjawę La Llornoy i klasycznie utopione. Matka dzieci zostaje aresztowana, ale zdaje sobie sprawę, że wszystko jest winą pracownik socjalnej - Anny. Anna pojawia się na miejscu zbrodni, a Patricia, której dzieci sprawa dotyczyła, modli się do La Llornoy o to, by oddała jej dzieci a zabrała dzieci Anny. Pech chciał, że Anna to samotnie wychowująca matka i musiała przyjechać w środku nocy na miejsce zbrodni z dwójką swoich dzieci. Ciekawość synka, którego autorytetem był zmarły ojciec policjant, sprawiła, że wyszedł z samochodu i kręcił się po okolicy. Słyszy kwilenie, po czym, szuka źródła dźwięku i napotyka swoją przyszłą prześladowczynię La Llornoę. Od tego momentu zaczyna się dziać!
    Owszem, zastanawia nas, co dalej będzie z Anną i jej pociechami, więc mamy trochę napięcia. Jest go jednak za mało. Pracownik socjalna w szybkim czasie zamienia się miejscem ze swoją niedawną klientką. Zostaje oskarżona o znęcanie się nad dziećmi, co spowodowane jest zauważeniem ran na rękach rodzeństwa Tate-Garcia, które są pokłosiem dotyku La Llornoy. Anna kieruje się do księdza, od którego wcześniej poznała historię La Llornoy i dostaje od niego polecenie szamana Rafaela. Rafael to były ksiądz walczący ze złymi duchami. Jedyna osoba, która może pomóc naszym bohaterom zupełnie za darmo. Pojawia się pytanie, gdzie był Rafael, kiedy zjawa nękała dzieci Patricii? Niedociągnięcie scenariusza? Zatem pojawia się Rafael oczyszczający dom ze złych energii i przygotowujący się do walki z płaczką. Jego postać w filmie jest zastanawiająca. Głos jakby na siłę pogrubiany. Aparycja niewzruszonego twardziela, który już wiele widział. W końcu humor, który wprowadza do całej historii. Sztuczny humor, bo odbieramy go niepoważnie. Rafael jest zabawny, ale trochę niszczy cały klimat filmu. "Tadam" przy jajkach rozbryzgających się czarną mazią lądującą na twarzach bohaterów rozbawia i rozładowuje atmosferę, ale wychodzi tak sztucznie, że nie jest to potrzebne. Tekst o tym, że wszyscy się czegoś boją ale Rafael nie, jest dalszym zabiegiem humorystycznym kulawo ukazanym w filmie. Być może twórcy chcieli dorównać typowym amerykańskim produkcjom, gdzie mamy poważną sytuację ale bohaterowie potrafią wszystko obrócić w żart. Tutaj to się nie udało.
     Jak to w uniwersum "Obecności" bywa, cała akcja zamyka nas w domu Anny i jej dzieci, lecz tym razem pojawia się więcej wydarzeń na zewnątrz. Mamy oczywiście happy end, lecz ostatnie sceny jakby coś dopowiadają, zastanawiamy się nad nimi. "Topielisko: Klątwa La Llornoy" to dobry straszak do obejrzenia z bojaźliwą dziewczyną. Miłośnikom mocnej grozy niekoniecznie przypadnie ten film do gustu, ale wizualnie powinna spodobać się La Llornoa i jej przeraźliwy krzyk. Ten tytuł jako kolejny ze świata "Obecności" wyszedł dostatecznie dobrze, chociaż mógł być o wiele lepszy. Liczmy, że uniwersum wróci z większą dawką straszności w kolejnej odsłonie "Annabell", a tymczasem musimy zadowolić się zamerykanizowaną wersją meksykańskiej legendy. 

    


sobota, 11 maja 2019

Czasami Martwe jest Lepsze - Smętarz dla Zwierzaków

   Dotychczas ekranizacje powieści Stephena Kinga budziły zachwyt, a ich starsze adaptacje miały swój klimat bez względu na to, czy były lepsze, czy gorsze. "Cmętarz Zwieżąt" - bo taki jest oryginalny tytuł powieści - to jedna z najpopularniejszych i dla niektórych ulubiona powieść Kinga. Zasługiwała na ekranizację w mrocznym klimacie i doczekała się dzięki możliwościom dzisiejszych czasów. Jak się podoba i czego się spodziewać? O tym piszę poniżej.




    Z sentymentem wracam do roku 1989, skąd pochodzi pierwszy film o tym samym tytule. Był to film wiernie odwzorowujący powieść. Swoje cameo miał tam nawet autor książki wcielając się w rolę księdza. Trzy lata później reżyser we współpracy z Richardem Outtenem stworzyli kontynuację innej historii, ale polegającej na motywie z powieści i stał się ciekawym widowiskiem wspominkowym pierwszej części. Swoją drogą polecam obejrzeć pierwowzory. Po trzydziestu latach "Pet Semantary" doczekał się jakościowo przewyższającego remake'u. Dlaczego jakościowo? Dawniejsze efekty nie były w kinematografii najgorsze, lecz nie da się zaprzeczyć, dzisiaj dysponujemy większymi możliwościami. Dlatego przez cały seans towarzyszy nam charakterystyczny mroczny i tajemniczy klimat, który nastraja od samego spojrzenia na plakat filmowy. Pojawia się niepokój ważny dla tej produkcji i gdyby nie to film mógłby być słabiutki. 
    Do rzeczy! Historia rodziny Creedów jest znana tym, którzy sięgnęli po powieść i nie ma co posądzać o spoilery. Dlatego przejdę do szczegółów, które najbardziej zwróciły moją uwagę. Jestem ogromnym fanem powieści Stephena Kinga i uważam, że jego książki powinny być wiernie odwzorowywane. Po kilku pierwszych scenach jest dobrze, wszystko się trzyma kupy. Im bardziej film się rozkręca, dostrzegamy, że Jeff Buhler majstrował przy scenariuszu, aby pokazać troszkę inną wersję. Dociera do nas, że coś się nie zgadza. Do tego trzeba się trochę przyczepić do gry aktorskiej. Z początku może się wydawać mało autentyczna. Nie za bardzo widać wczucie się w postaci. Z biegiem historii okazuje się, że bohaterowie się zmieniają. Potrafią cierpieć a ich machinalne odruchy, prowadzą ich na skraj szaleństwa. Najlepsza rola to bezsprzecznie Jet Lawrence jako Ellie Creed, szczególnie po jej pośmiertnej przemianie. Charakteryzacja też zrobiła swoje i widzimy jak ze słodkiej dziewczynki, zrodziło się creepy dziecko pragnące stworzyć swoją "martwą" rodzinę. No i trzeba przyznać, że znak firmowy tytułu, którym jest kot Church, to najprzyjemniejsze co może być dla oka. Nawet gdy wraca z grobu, wygląda rozkosznie, lecz nie można go lekceważyć, bo potrafi być rozgniewanym kocurem. Plusem dla charakteryzacji będzie też ucharakteryzowanie Zeldy - siostry Rachel Creed. Jej przygarbiona aparycja nasuwająca nam na myśl potwora, a nie chorą osobę jest jednym z najnieprzyjemniejszych obrazów. Do tego niepohamowany odruch podskoku wywołanego strachem, gdy Zelda spada z szybu windowego, czyni ten film charakternym kinem grozy. 
     Tyle, jeśli chodzi o najciekawsze szczegóły. Niestety są też minusy, których się nie spodziewałem. Po pierwsze myślałem, że ten film będzie ciekawszy i czuję się troszkę rozczarowany. Czegoś mu brakuje. Czegoś, co wbiłoby w fotel, zaparło dech w piersiach i łaziłoby za Tobą kilka dni. Ten film czegoś takiego nie ma. Moim zdaniem brakuje Wendigo świetnie opisanego w powieści jako halucynację Louisa. Ten moment mógłby być właśnie tym, który wryłby się nam w pamięć. Mogłaby to być scena na pograniczu lekkiej psychodelii i uważam, że ten potencjał zmarnowano, a przecież w całokształcie film się dobrze prezentuje. Wielkim błędem była scena wypadku Ellie przy potrąceniu przez ciężarówkę. Wydaje mi się, że widz nie jest na tyle głupi, by nie zauważyć nieścisłości wynikających z fizycznego punktu widzenia, w momencie, gdy przyczepa ciężarówki zwrócona na przód uderza w Ellie, a ta nie dość, że jest w jednym kawałku, bez żadnych uszkodzeń ciała, to odrzuciło ją na bok. Niedociągnięcie bardzo spore jak na taką produkcję. Ostatni motyw, prawdopodobnie celowy, lecz nie wiem czy lepszy. Zakończenie jest zupełnie inne w tym filmie niż w samej powieści. Jest dobre, ale czy lepsze? To największa ingerencja w scenariusz i czuję, że znakiem firmowym tego filmu będzie właśnie alternatywne zakończenie. 
    Czuć niedosyt. Spora część użytkowników IMBD ocenia "Smętarz dla Zwierzaków" 10/10. Uważam, że jest to mocno przesadzona ocena, bo prawdziwą robotę robi tu pierwowzór, jakim jest powieść Kinga. Jego pomysł, natomiast reszta to stracony potencjał. Film można polecić fanom prozy Kinga, ale tylko by zobaczyć z ciekawości. Nie zobaczenie tego filmu nie będzie czymś straconym. 


niedziela, 5 maja 2019

Sieg Heil Muthafuckers! - Iron Sky: Inwazja

   Jeśli ostatnio mieliśmy sporo crossoverów komiksowych za sprawą Avengersów i innych superbohaterskich filmów gdzie pojawiali się inni herosi, tak Iron Sky w kwestii crossoverów historycznych nikt nie dorówna w dzisiejszych czasach. Dodatkowo absurdalny humor rozwala na łopatki i wyjdziemy z sali kinowej z wyrysowanym na twarzy "WTF?". Nie spotkałem się z podobnie hilarystycznym filmem od czasów Monthy Pythona, gdzie humor akurat był zamierzony i w krzywym zwierciadle, jednak Iron Sky to moim zdaniem nowy styl prześmiewczości. O co chodzi z tym całym Iron Sky, pokuszę się wytłumaczyć poniżej.


    Czy widzieliście pierwszą część Iron Sky z 2012 roku? Nie? To musicie nadrobić, zanim weźmiecie się za "Inwazję"... Swoją drogą, gdy oryginalny tytuł "The Coming Race" jest tłumaczony na "Inwazja", to idzie się połapać, że coś tu będzie nie tak. Tak naprawdę większość tu była nie tak! Nie chodzi o fabułę, postaci czy sposób kręcenia filmu (choć i ten w pewnych momentach dawał więcej do życzenia). Chodzi o samą warstwę historyczną, którą prezentuje film. W tym filmie ona ma się nie zgadzać - to ma być wizja "co gdyby?". Powołując się na pierwszą część Iron Sky, głównym motywem jest - co gdyby się okazało, że naziści wcale nie zniknęli, tylko mieli bazę na ciemnej stronie księżyca?  Brzmi szalenie, co nie? Istnieje jednak pewna teoria spiskowa, iż tak właśnie jest. Timo Vuorensola właśnie za swój cel w swoich filmach wziął prześmiewanie teorii spiskowych i jak w pierwszej części Iron Sky opierało się to tylko na nazistach z księżyca, tak druga część jest już mocno naszpikowana teoriami spiskowymi. Powiedzmy sobie szczerze - to kino klasy B, ale jest tak niesamowicie absurdalne, że będzie miało swoich zwolenników, jak i przeciwników. 
     Reptilianie (w filmie zwani Viralianami), wśród których żył brat Hitlera, który stworzył rasę ludzką, wnętrze ziemi puste, wyglądające jak raj do zamieszkania, święty Graal podtrzymujący jądro ziemskie - to niektóre z teorii spiskowych poruszanych przez film. Najbardziej absurdalne - Hitler ujeżdżający Tyranozaura! To na prawdę trzeba zobaczyć. O dziwo fabuła świetnie się łączy z pierwszą częścią z 2012. Ponownie pojawia się rasowy wątek miłosny - w pierwszej części to była nazistka wiążąca się z czarnoskórym amerykaninem, tym razem mamy romans córki tego związku, czyli mulatki z Rosjaninem, który przyleciał na ciemną stronę księżyca w spodku zmontowanym z pierwszych lepszych blaszaków ze złomu. Serio, tutaj absurd goni absurd. O! Nie można też zapomnieć o głównej religii na ciemnej stronie księżyca - Jobsyzm - religia, gdzie największym prorokiem jest Steve Jobs, a zamiast świętej księgi są aplikacje i urządzenia dotykowe Apple'a. Natomiast za używanie innych technologii grozi ekskomunika. Pojawia się także kult Nokii 3310, co sprowadza śmieszną nostalgię. Niebywałe.
     Czego się spodziewać jeszcze po Iron Sky: The Coming Race? Nie polecam przyjść na seans pod wpływem jakichś substancji - owszem, trip musi być zaiste nieziemski (dosłownie), ale jeśli chcesz pojąć, o co biega w całym filmie, odurzenie Ci w tym przeszkodzi. No dobra, większość filmów niższej klasy nie ma większego sensu. W tym wypadku nie do końca. Pierwsza część Iron Sky niektórych skłaniała do przemyśleń. "The Coming Race" poprzez wplecione motywy teorii spiskowych także da nam dużo do myślenia. Problem tylko w tym, że to wszystko jest ze sobą tak zgrabnie połączone, a wręcz pomieszane, że trudno powiedzieć o poważnych przemyśleniach. Bohaterowie nie koniecznie nam zapadają w pamięć i nie są ani doskonale wykształceni, ani przerysowani. Nie da się za to odmówić twórcy wizji na ten film, ponieważ niektóre sceny będą nam się kojarzyć z główną bohaterką Obi, czy z jej misiowatym przyjacielem Malcolmem. Najlepsza rola należy do Udo Kiera, który jest najbardziej rozpoznawalny spośród obsady Iron Sky. Udo zagrał podwójnie, co urzeka najbardziej, bo trzeba się wykazać dużym warsztatem, aby jednocześnie zagrać brata Hitlera i samego Hitlera. Ten sam aktor, a gestykulacje i zachowanie inne. Dla mnie role nie do prześcignięcia w tym filmie. W tym momencie powinienem sobie złamać palec na klawiaturze, bo to właśnie rola Hitlera i jego brata jest jednak najbardziej charakterystyczna. Humor, zmieszanie i ciekawe CGI. Na seansie nie będziecie się nudzić, to pewne. Jeśli lubisz kino, które ryje banie, będziesz zachwycony. "
    Frekwencja w pierwszych dniach premiery nie zachwyca. Przychodzi po kilka osób. Budżet być może będzie kulał, ale dla mnie to uniwersum ma przyszłość bytu. Być może w Polsce za wcześnie na tego rodzaju wizje i humor. Nie omieszkam twierdzić, że pojawi się część trzecia. Tym razem na marsie, o czym jakby komunikuje nam ostatnia końcowa scena. Kolonia radziecka na marsie? Idealny motyw dla Iron Sky!

P.S. Nie zapomnijcie obejrzeć Iron Sky z 2012 roku... a potem poukładajcie sobie klocki z "The Coming Race"

Zwiastun Iron Sky: The Coming Race

środa, 1 maja 2019

"Jeśli Powiem Ci co się Teraz Stanie, to wtedy to się nie Stanie" - Avengers: Endgame

   Od tygodnia w kinach na całym świecie trwa największe wydarzenie kinowe tego roku! Finał zmagań komiksowych bohaterów Marvela z potężnym Thanosem. Dokładnie tydzień temu Endgame miało swoją premierę, a już bije rekordy oglądalności. Ponieważ minął tylko tydzień trudno pisać o filmie bez spoilerów i powinienem odczekać przynajmniej miesiąc ze swoją opinią, jednak na świeżo będzie to bardziej naturalne i targają mną emocje, które gdzieś muszę pozostawić. Ze względu na kilka absurdalnych reakcji na spoilowanie obiecuję w żaden sposób nie spoilować - spoilery, które miały wyciec już wyciekły, więc nie będę dokładał do ognia.
    Przyszedł czas na końcową potyczkę między tytanem, a obrońcami malutkiej planety Ziemi!


   Wyjściu z sali kinowej po Endgame towarzyszyło zmieszanie i uczucie smutku. Jakby kończyła się jakaś era przedstawiona w historii Avengersów. Poniekąd tak było gdyż zmiany jakie towarzyszyły bohaterom można powiedzieć były krańcowe. Do takich zmian byli zmuszeni pewnymi wydarzeniami. Jakimi wydarzeniami i o jakie zmiany chodzi to już trzeba obejrzeć samemu i zrozumieć. Endgame, podobnie jak wcześniejsze ekranizacje Marvela dopowiadają nam jakieś wątki i dopiero w tym filmie zaczynamy główkować w stylu: "ale jak?", "skąd?", "aha! to dlatego...". Przez cały czas byliśmy przygotowywani na tytułowy koniec gry. Dotychczasowe ekranizacje Marvela były częściami puzzli, które w Endgame nie do końca, ale w większości układamy. Jedno jest pewne - jeśli nie widziałeś poprzednich części Avengersów, nic nie da obejrzenie Endgame. Jako wierny fan nie tyle komiksów, co całej filmowej wersji Marvelowskiej wypadałoby nawet zaznajomić się z dotychczasowymi solowymi ekranizacjami pojawiających się herosów. Komiksy są swoją drogą i filmy tylko do nich nawiązują. Dość mocno bo muszą, ale sama fabuła i twisty mogą się różnić. Nie przeszkadza to wcale w oglądaniu, gdyż Marvel tworzy filmy rzetelnie i z rozmachem.
    Cała śmietanka Avengersów zanim spotka się ze sobą za każdym razem ma swoje przygody gdzieś po drodze każdej części Avengersów. Do finałowego spotkania wszystko układa się po kolei nie koniecznie względem lat, w których powstawały kolejne filmy. Ponieważ każdy się zastanawia jak ugryźć całość Marvelowskiego uniwersum filmowego pozwoliłem sobie wrzucić tu odpowiednią rozpiskę, dzięki której kolejno dojdziemy do "Końca Gry" i mam nadzieję ją zrozumiemy:

Faza 1:
Captain America: The First Avanger (2011)
Captain Marvel (2019)
Iron Man (2008)
Iron Man 2 (2010)
The Incredible Hulk (2008)
Thor (2011)
The Avengers (2012)

Faza 2:
Iron Man 3 (2013)
Thor: The Dark World (2013)
Captain America: The Winter Solider (2014)
Guardian of the Galaxy (2014)
Guardian of the Galaxy 2 (2017)
Avengers: Age of Ultron (2015)
Ant-Man (2015)

Faza 3:
Doctor Strange (2016)
Captain America: Civil War (2016)
Black Panther (2018)
Spider-Man: Homecoming (2017)
Thor: Ragnarok (2017)
Ant-Man & The Wasp (2018)
Avengers: Infinity War (2018)
Avengers: Endgame (2019)

    Tak prezentuje się fabularna chronologia filmowego uniwersum Marvela. Wracając do Endgame, film trwa 3 godziny. Nie czujemy tego w ogóle. Chociaż z początku wydaje się, że film się długo rozkręca, trzeba się skupić, aby pojąć, na co wpadają bohaterowie. Nie da się przecież zaprzeczyć, że chcą utrzeć nosa Thanosowi i zwrócić życie połowie ludzkości, w tym swoim kompanom. Sposób na to odkrywają największe mózgi naszej ekipy. Sposób co prawda typowy dla science-fiction, ale jak się okazuje jedyny z możliwych. Tyle gwoli streszczenia niespoilerowego, bo w tym momencie spoilery mogłyby się rozkręcić. A jest co spoilować. 
    Czy zachęcę do obejrzenia? Zdecydowanie tak! Moim zdaniem nawet nie trzeba zachęcać, bo filmy Marvelowskie stały się już tak kultowym elementem popkultury, że każdy, kto śledzi te filmy, czekał na Endgame z niecierpliwością i pójdzie zobaczyć bez względu czy ktoś zachęci, czy odradzi. Trzeba się przygotować na to, że to nie są Ci sami Avengersi. Jak pisałem wyżej, może okazać się nudno na początku i długo się rozkręcać. Dotychczas Avengersi, byli typową sieką, gdzie walki były spektakularne i namiętne. Cały czas coś się działo. Tym razem Endgame podzielone jest na dwie części. Pierwsza nostalgiczna, gdzie wszystko dzieje się normalnie bez żadnych niebezpieczeństw, niby sielanka, dopóki wszystkiego nie zakłóci... Tu pojawiłby się spoiler... Druga, pełna nadziei, gdzie Avengersi znów się jednoczą (jak to zawsze bywa) i działają z wiarą w zwycięstwo. W tej drugiej części zaczyna się dziać sporo, bo dochodzi do prawdziwych trzymających w napięciu zwrotów akcji i pod koniec pojawia się sieczka, której brakowało. Naparzanka w towarzystwie, którego się nie spodziewaliśmy. Na końcu pojawia się smutek. Nie ma happy endu. Może nie w konwencji całości filmu, lecz są za to personalne. Wrażliwsi niech zaopatrzą się w chusteczki. 
    Emocjonalnie jednak Marvel to Marvel! Są momenty, gdzie czekamy na akcje, są momenty, gdzie jest zabawnie i można się pośmiać (szczególnie z dwóch Avengersów - nie są już tacy sami) i są momenty, gdzie chce się ryczeć, naprawdę chce się ryczeć. Nie można też zapomnieć o napięciu. Co prawda towarzyszy nam dopiero na stałe gdzieś przed drugą częścią filmu, ale ciarki po plecach będą szły, a młot Thora... Trafi do rąk jedynie godnych ;) Nie da się ukryć, że na naszej twarzy może pojawić się kolokwialne "WTF" ale to bardzo dobry znak. Muzyka jak zawsze wspiera nasze ciarki do powstania. Genialny Alan Silvestri wciąż rozkręca nasze poczucie zaangażowania w film do samiutkiego końca. Za muzykę myślę, że można by się pokusić już o Oskara 
     Finał zmagań z Thanosem miał jedno rozwiązanie spośród 14 000 605. Widział je tylko Dr. Strange. Czy tą wersją będzie ta ekranizacja? Dowiemy się na sali kinowej.

P.S. Zostańcie po napisach... Nie ma charakterystycznej dla Marvelowskich filmów sceny, ale jest coś innego - dowód na to, że Tony Stark miał serce!

i prośba:


#dontspoiltheendgame