sobota, 24 sierpnia 2019

Historia powtarzana kilka razy, staje się prawdziwa - Upiorne Opowieści po Zmroku

    Są takie strachy, do których wracamy z sentymentem. Nie są to strachy typowe dla ekstremalnych horrorów i nie jest to groza psychologiczna lub ukazująca pewne mroki. Choć z drugiej strony taka jest. Różni się tylko tym, że jest przytłumiona pewną fikcyjnością baśniowo - bajkową, dzięki której czujemy ten rzeczony sentyment. Można kilka tytułów wymienić dla przykładu, by zrozumieć, o jaką grozę chodzi i wymienię je w poniższym tekście, ale ostatnio najlepszym wizualizatorem takiej grozy jest pan del Toro, który dał nam nowy film oparty na zapomnianej antologii opowiadań straszących. Czy jego wizja dotarła do prawidłowego odbiorcy?



   Po sukcesie "Kształtu Wody" Guillermo del Toro idzie za ciosem. Jego twórczość charakteryzuje się tym, że znajduje coś, co nie jest popularne, czasem nieznane lub mniej znane, czy też znane zwężonemu gronu, ekranizuje to i tworzy to popularnym. W przypadku "Upiornych Opowieści po Zmroku" del Toro bazował na pewnej antologii strasznych opowiadań z roku 1981. Były to opowiadania dla dzieci, tak naprawdę mało straszne, bez dreszczyku, do oswojenia się ze strachem. Oryginalność del Toro polega na tym, że z takiego elementu stworzył coś swojego - dosłownie tylko bazując i inspirując się zbiorem tych krótkich opowiadań. Zatem teza ze wstępu mówi właśnie o straszności dla młodszych. Tak samo, jak zrobił to Alvin Schwartz w swoim zbiorze, także udało się to del Toro. Aczkolwiek ekranizacja już skierowana jest do starszego widza, co nie oznacza, że koniecznie dla dorosłego. Z czystym sumieniem można wysłać na film swoich nastoletnich braci, siostry, dzieci. To może być ich pierwszy horror, na który pójdą i nie zgorszą się w żaden sposób, a tylko nakarmią swoje wrażenia przyjemnym lękiem, który bywa hardkorowszy w innych horrorach. Umówmy się, dziś nie robią dobrych horrorów i żeby trafić na jakiś wyrywający nas ze skóry, trzeba poszperać naprawdę daleko. Ten horror za to jest dobry! Jego świetność polega na tym, że możesz obejrzeć go w każdym wieku i będziesz się dobrze bawić. Bo to bardziej bajka niż horror. Mroczna bajka. 
   Jeśli spodziewasz się czegoś, co wywali Cię z butów to ten film taki nie jest. Natomiast jest świetną rozrywką dla rodziny. Tak, to horror rodzinny. Bo strachy pojawiające się w filmie mają nas tylko nastraszyć, a nie przerazić do stopnia niewychodzenia z pokoju i spania przy zaświeconej lampie. Choć mary skłaniające do tego typu zachowań też pojawiają się w filmie. Ci którzy pamiętają serial "Gęsia Skróka" i "Opowieści z Krypty" będą się świetnie bawić, bo film został utrzymany w klimacie tych właśnie seriali. Czuć to od razu dlatego nie czuję wstydu, wysyłając młodzież na ten film. Stąd też wspominałem o sentymencie do pewnego rodzaju grozy. 
    W filmie mamy popularny model grupki dzieciaków w stylu "klubu frajerów" wśród których jest Stella, Auggie i Chuck. W niesprzyjających okolicznościach do grupy dołącza Ramon. Halloween'owe spotkanie grupki wieńczy wycieczka do nawiedzonego domu, o którym krążą miejskie legendy. Dom okazuje się naprawdę nawiedzony, kiedy Stella zabiera jeden ze starych sztambuchów Sary - byłej mieszkanki domu, uznawanej za psycholkę. Stella jest młodą kandydatką na pisarkę. Dużo pisze. Szczególnie horrorów. Pojawia się nawiązanie do filmu "Ghostland". Sarrah miała podobne zajęcie co Stella. Legenda głosiła, że Sarah opowiadała dzieciom różne historyjki przez ścianę. Zapisywała je w sztambuchu wziętym przez Stellę z nawiedzonego domu. Okazuje się, że sztambuch zapisywany krwią sam piszę historyjki. A są to historyjki i prawdziwych osobach, którym dzieją się złe rzeczy. Pierwszą ofiarą jest Tommy. Chłopak siostry Chucka, który polował na grupkę głównych przyjaciół i dopadł ich w nawiedzonym domu. Zamyka przyjaciół wraz z Ruth - już swoją eks - w piwnicy, w której Sarah była zamykana przez rodzinę. Tommy staje się strachem na wróble. Stella prędko odkrywa magiczną przypadłość księgi i chce się podzielić swoim odkryciem z przyjaciółmi. Podczas rozmowy z jednym z przyjaciół, który jej nie wierzy, okazuje się, że ten przyjaciel jest kolejną ofiarą, a księga już piszę jego historyjkę. Historyjkę o tym, jak umrze. Do Stelli dociera, że księga Sary będzie zabijać wszystkich, którzy byli w nawiedzonym domu. Czy dopadła wszystkich i uśmierciła, zostawiam wam do przekonania się samemu na seansie, bo reszta byłaby spoilerem. 
    Film dzieje się w latach sześćdziesiątych, zatem mamy retro klimat uwielbiany ostatnio przez dwudziesty pierwszy wiek. W filmie mamy połączenie "Stranger Things" z mrocznością powieści Stephena Kinga. Ciekawostką jest, że główni bohaterowie kontaktują się ze sobą przez walkie-talkie, zupełnie jak w "Stranger Things". Ten film nie miałby magii, gdyby nie było w nim odnośników i eastereggów nawiązujących do tamtejszych czasów, dlatego oglądajcie uważnie i wyłapujcie, bo można nostalgicznie wzdychnąć. Natomiast ostatnia scena może być zastanawiająca i skłaniać do rozważań czy aby nie pojawi się część druga? W końcu Schwartz napisał trzy części swej antologii. Film oczywiście ma wielu zwolenników i przeciwników. Ci przeciwnicy to zapewne Ci, którzy spodziewali się ekstremalnego horroru. Przyznam, że sam się spodziewałem takiego, ale ta nostalgiczność rodem z "Gęsiej Skórki" mnie przejęła i kupiłem ten film w całości. Jeśli "Gęsia Skórka" nigdy Ci się nie podobała lub, co gorsza, nie znasz tej serii, to pozostaje Ci narzekanie, a mi uwielbienie tego filmu. Uwielbiaj go ze mną, bo Guillermo del Toro uczynił kolejny dobry czasoumilacz godny jego "Labiryntu Fauna", "Hellboya" i "Kształtu Wody". A na następny rok ponoć szykuje "W Górach Szaleństwa" tym razem oparte na opowiadaniu słynnego pisarza H.P. Lovecrafta. Odpowiednia osoba podeszła do odpowiedniego tytułu!



piątek, 2 sierpnia 2019

Niech Żyje Królowa Majowa! - Midsommar. W Biały Dzień

   Są filmy, które nie łatwo przełknąć i nie są płytką ludożerką lub popkulturową papką kolorowości. Filmy, które są trudne i zadają niebanalne pytania, na których odpowiedzi nie otrzymamy wprost. Te filmy nie są dla ludzi liczących na prostą rozrywkę, a dla tych, którzy lubią w trakcie seansu zadumać się i pomyśleć nad różnymi sprawami. Bo są filmy niezrozumiane przez większość, krytykowane przez nich za skomplikowane konwencje i niewzbudzające w nich nic skrajnego. Filmy takie to ulubiona pożywka Kinematografilii i o takim piszę poniżej. Wstrząsający i niebanalny twór Ari Astera wyłamuję się z podstawowego toposu filmów grozy!



   Pora porzucić mainstreemowe kino, napędzające koniunkturę popkulturalną i poświęcić kilka słów na bardziej ambitne kino. Zdaję sobie sprawę, że zawsze krytykowane będzie to co niezrozumiałe, bo człowiek w dzisiejszych czasach nie lubi dużo myśleć. Jednak artyzm polega na tym, by sztampowość nie przysłoniła tego, co można stworzyć z otaczających nas rzeczywistości. Do tego sztuka ma za zadanie skłaniać do refleksji i zadumy. Najnowszy film Astera od samego początku daje rozpoznać, że jest trudny. Choć mogłoby się wydawać, że będzie poruszać tematy rozterkowe młodych studentów, okazuje się, że porusza, ale na tle wydarzeń i krajobrazów niewidywanych przez nas na co dzień. Trzeba też omówić gatunek. Ari Aster już pokazał swój umysł pełen grozy w głośnym "Hereditary", natomiast w "Midsommar" przełamał wszelkie schematy horroru, jakie znamy i moglibyśmy się spodziewać. Od samego początku ten film nie przypomina horroru. Bardziej obyczajowy dramat. To nie szkodzi, bo to zabieg celowy. Musimy poznać bohaterów i ich psychologiczny profil. Jeśli pokusimy się o stwierdzenie, że film się długo rozkręca, to też będzie celowe, ale trzeba oglądać i słuchać dokładnie. Podtytuł nie bez powodu brzmi "W Biały Dzień", gdyż wszystkie wydarzenia w filmie mają miejsce w dzień. Ile przypominacie sobie horrorów, które działy się w dzień lub w jasnej scenografii? Właśnie! Tu jest ta nieszablonowość. 
    Grupa studentów wybiera się do Szwecji na wakacje. Wśród grupy znajdują się między innymi czarnoskóry kolega, który ma zamiar napisać pracę o tradycjach i życiu jednej z wiosek, do których się wybierają, mieszkaniec wspomnianej wioski oraz para. Tę parę tworzy dziewczyna (Dani) i jej chłopak Christian. Dani ma problemy emocjonalne i psychiczne po utracie siostry cierpiącej na poważną depresję, podczas której jej siostra popełniła samobójstwo, zabijając przy tym ich rodziców. Christian natomiast jest już zmęczony związkiem z Dani i rozważa odejście, niestety przez trudny stan partnerki sumienie nie pozwala mu tego zrobić tak od razu. Pelle - przyjaciel całej paczki zaprasza wszystkich wraz z Christianem do swojej wioski w Szwecji. Christian wpada na pomysł, aby zabrać ze sobą Dani. Chłopaki z paczki Christiana niestety za bardzo nie przepadają za Dani przez jej depresyjne stany, jednak zostają przekonani przez Christiana, że to ONI zaprosili Dani na wyprawę. Gdy przyjaciele docierają do wioski, poznanie jej obyczajów staje się bardziej makabryczne, niż im się wydawało. Ba! Nie wyobrażamy sobie, co mogło im się wydawać, gdyż sami widząc stosowane praktyki, często otwieramy usta na widok tego, co tam się dzieję. Grupa przyjaciół trafia do wioski akurat w czasie przesilenia majowego, podczas którego w tradycji wioski odbywa się dziewięciodniowy starożytny rytuał. Podczas tego rytuału zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Najstarsi członkowie społeczności popełniają samobójstwo, naznaczając nową mieszkankę wioski, znikają kolejni przyjaciele, zaklęcia uaktywniają swoją moc, aż w końcu dochodzi do masowej histerii wypłukującej energię z mieszkańców podczas ostatniego etapu rytuału. 
    "Midsommar" to bad trip na wielkim ekranie. Bad trip w dwojakim znaczeniu. Po pierwsze ujęcia, sceny, egzekwo zdarzenia wprowadzają widza w narkotyczny haj, jak po LSD czy jakiś grzybach. De facto w filmie pojawia się spożycie grzybów przez bohaterów, co zmienia ich postrzeganie, ale miało przygotować ich do integracji ze społecznością wioski. Czy to się udało? Po drugie, gdy wszystko wydaje się sielankowe i błogie zaraz wkraczają wydarzenia druzgocące psychikę postaci lub elementy dekoracji czy tła pływają niczym fale na morzach i oceanach, czyniąc film psychodelicznym. Oczywiście są to efekty dodające realizmu konsekwencjom przyjętych przez bohaterów substancji. Widz czuję komfort, siedząc po drugiej stronie ekranu ponieważ stany, towarzyszące głównym postaciom nie jednego mocnego by osłabiły. Jeśli chodzi o obsadę, pozbawiona jest wszelkich znanych aktorów, co nie uwłacza produkcji w żaden sposób. Wręcz przeciwnie. Film jest bardzo emocjonalny i w pewnych momentach psychologiczny dlatego ważna była mimika i zachowania (znane w naszej kulturze i będące reakcją na uważane przez nas chore różnice kulturowe). Moim zdaniem młodzi aktorzy wcielający się w głównych bohaterów, czyli Florence Pugh (Dani) i Jack Reynor (Christian) dali z siebie dosłownie wszystko. Film zasługuje na jakieś wyróżnienie, gdyż nie dość, że jest nietypowym horrorem, to ma jeszcze brawurowe aktorstwo. Odnośnie do pierwszej części poprzedniego zdania wszyscy się zgodzimy, że trudno nawet ten film nazwać horrorem, aczkolwiek porusza on świetnie zaobserwowany rodzaj grozy. Nazwałbym to grozą spontaniczną - chodzi o strach mogący dopaść nas w każdej chwili, w każdym momencie i w każdym miejscu. Dodatkowo nadałbym temu filmowi miano horroru społecznego, jakim odznacza się np. Jordan Peele. W obu tych nazewnictwach naturalną cechą jest psychologiczny aspekt opiewający produkcję. Dlatego nazwijmy "Midsommar" śmiało horrorem psychologicznym z mocno folklorystycznym tłem. 
    Trud tego filmu polega na jego nieszablonowości, czyniącej z niego arthouse pełną gębą. To ten film, który trzeba obejrzeć kilka razy. Symbolika zawarta w jego wnętrzu nie wypływa na wierzch od razu. Malkontenci nierozumiejący tego filmu dadzą mu kiepskie recenzję, ale nie uznają za szmirę. Takie kino trzeba lubić. Nie jest ono ani proste, ani zwykłe. Zahacza o tabu i pewnego rodzaju tajemnice. Wychodząc z sali kinowej, towarzyszyła mi tylko myśl: co jeśli faktycznie gdzieś na świecie istnieją tak makabryczne społeczności, praktykujące w straszliwy sposób rytuały przejścia kolejnego cyklu? 



czwartek, 1 sierpnia 2019

To się Źle Skończy - Truposze Nie Umierają

   Miłośnicy bliżej niezidentyfikowanego kina mogą być zaciekawieni poniższą pozycją. Jako że jest ona utrzymana w stricte dziwnym klimacie usytuowanym pomiędzy "tu nic się nie dzieje!" a "WTF" spora część widzów zanudzi się lub nie ogarnie filmu. No cóż, wiele do ogarnięcia tam nie ma. Ambitne kino czasem trzeba sobie na chwilę odpuścić i odmóżdżyć się niczym zombie na polu kukurydzy. O takim filmie właśnie piszę poniżej. Nie jest to ani ludożerka, ani coś dla wyrafinowanych smakoszów kina. Coś pomiędzy dla niezobowiązującego zabicia czasu. Pamiętajcie tylko jedno - "To się Źle skończy!".




   Pamiętacie film "Zombieland"? Niebawem pojawi się druga część i wiemy, jak zabawnym był on filmem. Do czasu jego premiery można sobie czas "zabić" i to dosłownie najnowszym filmem Jarmuscha traktującym o umarlakach wychodzących z grobu. Jak zapewne miłośnicy kina wiedzą, Jarmusch gustuje w mocno dziwnym kinie. Jim Jarmusch to ten od sławnych "Kawa i Papierosy" lub ostatniego dzieła, poczwórnie nominowanego do nagród "Pattersona". Tym razem Jim pokusił się o poruszenie tematu związanego z grozą i jeśli mamy być szczerzy to nie jest groza w czystej postaci, a już na pewno nie jest ona poważna. Pamiętacie, co mówiono, gdy rozmawiano z kimś o starych horrorach spomiędzy początkiem lat 90, a wczesnych lat 80? Mam na myśli filmy typu slashery lub jakieś bodyhorrory. Słyszało się, że te horrory to bardziej komedia niż horror. Świadomym tego zabiegiem mogło być "Martwe Zło", chociaż i tak pomimo humoru zakrzewionego w film groza odgrywała tam znaczącą rolę. Właśnie do czegoś takiego pije Jarmusch. W "Truposze nie Umierają" czuć hołd w stronę serii "żywych trupów" zapoczątkowanej przez Romero. Jednocześnie ten klimat okraszony jest czarnym humorem, który w pewnym momencie staje się absurdalny albo na poziomie serii "Strasznego Filmu". 
    Tym samym pomimo absurdalności filmu podoba się, że wracamy do klasycznych zombie. Nie ludzi, którzy zatruli się jakimś wirusem i nie wiadomo jakich mocy dostali, bo to pasuje raczej do mutanta niż zombie, a prawdziwych zwłok nadnaturalnie przywróconych do egzystencji. Umarlaków wychodzących euforycznie ze swych kopczyków za pewnym niekontrolowanym pragnieniem. Są bezmyślni i powolni - tacy właśnie powinni być prawdziwi zombie. Film z początku jest jedną wielką zagadką. Rzecz się dzieje w małym miasteczku Centerville, w którym dzieją się dziwne rzeczy. W pewnym momencie ludzkość dowiaduje się o przebiegunowaniu ziemi i zwolnieniu obrotu osi ziemskiej. Przez pół filmu poznajemy bohaterów, którzy zbiorą się w miasteczku by... po prostu zostali zombiakami. Tyle z fabuły, bo jest ona krótka, w przeciwieństwie do samego filmu. Trwa on godzinę 43 minuty, jednak nie czujemy tego zupełnie. Czas sobie powoli płynie, podczas gdy bohaterowie powoli sobie radzą  z zombie. A raczej nie radzą, bo jak już Adam Driver spoiluje w filmie - to źle się skończy. 
     Powstanie zmarłych z grobu jest wynikiem wspomnianego przebiegunowania, któremu towarzyszy bardzo dziwna anomalia księżyca. Zombie wychodzą na powierzchnię, napędzani pamięcią, o tym do czego ciągnęło ich jeszcze za życia. Po drodze oczywiście sobie nadgryzą kilkoro ludzi. Ekipa ratunkowa, w której składzie aktorsko działa wspomniany Driver, Bill Murray i Tilda Swinton opiera się na swej doskonałej znajomości filmów o zombie i wie, że aby pokonać czorty z zaświatów, należy im odcinać głowy. Maczeta w rękach Adama Drivera nie jednemu przypomni, że nadaje się do roli Kylo Rena w "Gwiezdnych Wojen", do których zobaczymy zabawne nawiązanie właśnie w stylu humoru ze "Scary Movie". Jak widać, śmietanka aktorska jest gęsta i poza powyższymi postaciami w filmie zobaczymy także Steve'a Buscemi, Danny'ego Glovera, Iggy'ego Popa, Austina Butlera (z serialu Kroniki Shannary), rapera RZA oraz Selenę Gomez. 
    Film jest absurdalną wersją oryginalnej historii o zombiakach, jednak wielu z was na tym filmie uśnie. Jeśli przetrwacie ten film to tylko dlatego, że lubicie dziwne filmy, albo chcecie ten film zjechać w swojej opinii. Mogłoby się wydawać, że ten film nic nie wnosi, ale posiada kilka drobnych ważności. Scena z zombie szukającymi Wi-Fi za pomocą smartfonu jest mega zabawna, ale nawiązuje do tego, jak bardzo zombie jesteśmy w obecnych czasach. To samo w końcowej scenie spoilowanej przez Drivera, leśny survivalowiec zamyka akcję swoim poważnym monologiem przypominającym widzom, że każdy z nas jest bardziej zombie niż samo zombie. Nie bez przyczyny mówimy, że człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie.
   Ten film jest dobrym pomysłem na zabicie czasu. Jeśli masz zły humor, też możesz próbować sobie go poprawić tym seansem. Ze znajomymi przy piwku będzie fajnym tłem pomiędzy waszymi rozmowami, a piosenka Sturgill Simpsona już zawsze będzie się wam kojarzyć z siekaniem nieumarłych zamiast z westernami. Soundtrack zawiera też kilka zacnych elektryków rodem z lat 80. Zaznaczmy jednak, że w filmie trudno określić, które lata wchodzą w grę. W jednym z ujęć pojawia się smartfon, podobnie jak w ataku zombie na miasteczko, gdzie wspomniane umarlaki latają po ulicach za sygnałem Wi-Fi. Jeśli lubisz absurdalny humor i grozę, w klimacie sprzed trzech dekad, to film spodoba Ci się, a sama jego konwencja być może okazać się kuracyjna.